Mock tego wszystkiego nie widział ani nie czuł. Do jego nozdrzy docierał teraz zapach „Paradiso” – ulubionych perfum Karen. Wracają z filharmonii. Jest letni wieczór 1937 roku. W silniku adlera zabrakło oleju. Jedziemy taksówką! Ludzie czekają na postoju. Już nasza kolej. Taksówka podjeżdża. Nadbiegają trzej młodzieńcy. Odpychają Mocka. Wskakują bez kolejki. Jeden z nich uśmiecha się do Karen. Taksówka odjeżdża, a Mock, napęczniały z furii, szuka na próżno pistoletu.
Uśmiechnęła się wtedy do tego skurwysyna w mundurze kadeta, myśli teraz Mock, nie zwracając uwagi na ostrą woń dobywającą się z wiader niesionych przez dwóch sanitariuszy.
– Strasznie śmierdzi ten środek na poparzenia fosforem – wrzeszczał Brendel, przekrzykując łoskot walących się murów. – Sama woda z mielonym wapnem tak nie śmierdzi.
Huk był tak silny, że oderwał na chwilę myśli kapitana od żony, którą usiłował sam sobie zohydzić. Spojrzał na profesora Brendla. Ten uśmiechnął się w chmurze pyłu.
– Nietzsche powiedział w Tako rzecze Zaratustra: „Bądźcie twardzi!”
– Słucham? – Mock uznał, że się przesłyszał.
– Powiedziałem tylko, że te kamienice były pokryte żółtą farbą. – Mock rzeczywiście się przesłyszał. – A teraz wszystkie są czarne.
Mock umilkł i zastanawiał się, w jakim stanie będzie jego żona Karen, kiedy ją za chwilę ujrzy: będzie płakała czy uśmiechnie się drwiąco? A może uśmiechnie się przyjaźnie i łobuzersko – jak do tego przystojnego młodzieńca w mundurze kadeta, który odtrącił w kolejce do taksówki jej purpurowego ze złości, tęgiego męża?
– Nietzsche powiedział: „Idziesz do kobiet? Nie zapomnij bicza!”
Mock tym razem nie spojrzał na profesora i nie prosiło powtórzenie. Pewnie by się okazało, że znowu się przesłyszał.
Dojeżdżali do Königsplatz. Brendel przystanął, aby przepuścić kolumnę starszych mężczyzn, którzy dźwigali na ramionach zardzewiałe karabiny. Szli noga za nogą, a nad nimi wznosiły się dwa pomniki Herkulesa walczącego z lwem nemejskim. Brendel zanurzył się w plątaninę małych uliczek Altstadt i po dziesięciu minutach parkował pod kamienicą na Zwingerplatz.
Mock wyszedł z kosza i narzucił płaszcz na ramiona. Jego myśli były tak zajęte osobą Karen, że nawet nie podziękował profesorowi Brendlowi za opiekę, ba! – za uratowanie życia. Kiedy profesor chciał go wziąć pod rękę i wprowadzić do bramy, odprawił go ruchem dłoni jak natrętnego domokrążcę.
Wchodził powoli po schodach. Drzwi od mieszkania były otwarte.
Stała w nich Gertruda hrabina von Mogmitz. Mock padł przed nią na kolana. Objęła dłońmi jego głowę. Poczuł, że się trzęsie. Niemożliwe, żeby hrabina miała tak tłuste, trzęsące się ciało, pomyślał Mock i usłyszał głos Karen:
– Myślałam, że nie żyjesz, kochany – wyszeptała wśród łez.
Mock wstał z kolan. Jego oczy były czarne i nieruchome – jak u małpy.
– Obiecywałem ci, że wyjedziemy stąd, prawda? – powiedział łagodnym tonem.
– O tak, to prawda! – wykrzyknęła Karen emfatycznie, a potem zrozumiała.
Przez ślizgające się po policzkach łzy patrzyła w nieruchome oczy męża. Wiedziała, co zaraz usłyszy, wiedziała, co oznacza ten łagodny ton: on zwiastuje jej przyszłość pod ruinami tego miasta. Intuicja jej nigdy nie zawiodła. Teraz też.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO JEDENASTEJ RANO
Mock siedział nieruchomo przy stole kuchennymi stukał paznokciami w ceratę. Starał się wybijać taki sam rytm jak buty Karen na schodach, po tym gdy wybiegła z mieszkania. W wystukiwanych taktach pojawiły się nowe barwy. Jakiś dajmonion kierował palcami Mocka tak sprawnie, że do trzaskania obcasów dołączyło się łkanie i wybuchy płaczu.
Z dźwięków powstały obrazy, które jego mózg zarejestrował przed opuszczeniem przez Karen mieszkania. Najważniejsza była jej twarz. Uświadomił sobie, że patrzy na niego wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy u niej nie widział. Nie był groźny, zbolały ani złowrogi. Był po prostu nieznany. Mock poczuł, jak podnosi mu się przepona. Przestał bębnić palcami o stół. Zdał sobie nagle sprawę, że nie załatwił jej zwolnienia z pracy i zgubił jej kartę pracy. Ten brak był karany śmiercią.
– Wróci, wróci – uspokajał sam siebie. – Dokąd może pójść bez Arbeitskarte der Festung Breslau? Wróci za kwadrans, najdalej za godzinę! O, nawet znacznie szybciej. Już kołacze do drzwi.
Wyszedł do przedpokoju, skąd dochodziło kołatanie. Zbliżając się do drzwi wejściowych, układał sobie w myślach przeprosiny. Najwyżej kupię jej perfumy „Paradiso”. Otworzył drzwi i spojrzał na człowieka stojącego w progu. On na pewno nie używał żadnych perfum.
– Zostawił pan w wózku fotografię Gnerlicha – powiedział profesor Brendel, podając mu przedarte na pół zdjęcie.
– Proszę wejść, profesorze – Mock otworzył szeroko drzwi. – Napijemy się wódki.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
ÓSMA WIECZÓR
Kiedy woda zaczęła wlewać mu się do nosa, ocknął się i krzyknął z przerażenia. Leżał w zimnej wodzie wypełniającej wannę. Szarpnęły nim dreszcze. Gwałtownie wstał, a woda, wzburzona tym ruchem, przelała się przez krótszą krawędź wanny. Wychodząc, poślizgnął się i nie złapał równowagi. Punkt ciężkości znalazł się za nim. Zatrzepotał rękami i chwycił się wiszącego na wieszaku ręcznika. Urwał tasiemkę i klasnął ciężko pośladkami o mokre płytki podłogi. Ból pleców przypomniał mu o poprzeczce rozpędzonej drezyny, która rozerwała mu płaszcz i omal nie zgruchotała kręgosłupa.
Usiłował przełknąć ślinę, ale mu się to nie udało. Wysuszone alkoholem ślinianki nie pracowały właściwie.
Chrząknął i wytoczył gęstą flegmę z przepalonych płuc.
– Marto! – zawołał, okrywając swoje pudenda ręcznikiem. – Marto, pomóż mi, nie mogę wstać!
Nikt nie przyszedł. Zamknął oczy i usiłował przypomnieć sobie wypadki dzisiejszego dnia. Karen wyszła z mieszkania, Marty nie było, profesor Brendel przyszedł, wypili trzy butelki wódki.
Profesor pił powoli, on sam – zachłannie. Kiedy Brendel wypijał jedną szklankę, Mock kończył drugą. Kiedy profesor wyjaśniał zawiłości Kazania na Górze, kapitan stawiał jakieś bełkotliwe pytania. Kiedy Brendel przestrzegał go przed czymś, Mock śmiał się pogardliwie. Tyle tylko pamiętał, tyle tylko mu zostało w rozsypanej mozaice dzisiejszego popołudnia. Z trudem wstał, odkręcił kran i otworzywszy zaschnięte usta, wpuścił w nie porywisty strumień wody. Głowa pękała mu od toksyn, którymi wczoraj i dzisiaj napełnił swój organizm – dobrowolnie i wbrew sobie.
Kiedy podniósł głowę znad umywalki, krew szybko odpłynęła z mózgu i zobaczył przed oczami wirujące błyski – jak płatki złota w gdańskiej nalewce goldwasser. Nie dopuścił do omdlenia. Zanurzył głowę w lodowatej wodzie wypełniającej wannę. Po kilkunastu sekundach wynurzył głowę i zakręcił nią, otrząsając z wody resztki włosów.
Na półce nad umywalką znalazł grzebień. Nie patrząc w lustro, przyczesał włosy, włożył zapasową maskę, szlafrok i wyszedł z łazienki. Wiedział, że palący żołądkowy kac nie puści go do rana. Wiedział, że przeżyje tę noc tylko dzięki książkom, które czytał zachłannie i bez większego zrozumienia. Udał się do gabinetu, gdzie już oczyma wyobraźni widział stary skórzany fotel, który rozwalał się zapraszająco na środku pomieszczenia.
Rzeczywistość go nie zawiodła. Koło fotela stał stolik do cygar. Zamiast nich leżał tam list skreślony równym pismem profesora Brendla. Mock spojrzał na list i zaczął go czytać – jak zwykle na kacu – bez większej koncentracji. Wraz z każdym czytanym zdaniem skupienie rosło.