Выбрать главу

Generał pokręcił się przez chwilę na swoim fotelu i zdał sobie sprawę, że jego rozmówczyni wcale nie przerywa, a on nie zarejestrował ani słowa. Powinna napisać raport, pomyślał zirytowany, a nie klekotać tu jak katarynka. Ja mam to wszystko zapamiętać?

– Przepraszam, panno Junggebauer, zamyśliłem się. Proszę, niech pani jeszcze raz mi wszystko opowie – powiedział delikatnie.

Nie mógł przecież zmuszać do pisania raportów i naciskać zbyt mocno tej pięknej i delikatnej istoty, która z papierosem w dłoni siedziała pod generalską palmą.

– Bardzo proszę, panie generale – uśmiechnęła się dziewczyna. – Kapitan Eberhard Mock robi na współpacjentach wrażenie wariata i maniaka religijnego. Nieustannie zamęcza ich cytatami z Biblii.

Ten debil Kraus się myli, von Rodewald szybko zapisywał swoje refleksje, Mock jest wariatem, nie groźnym szpiegiem.

– … Czyta Biblię po grecku, po łacinie i po niemiecku – szczebiotała dziewczyna. – Szczególnie interesują go błogosławieństwa na Górze. Wie pan, generale, „błogosławieni cisi” i tak dalej.

Podkreślił w tym passusie.

– Dobra, dobra – przerwał jej von Rodewald, czując przepełniony pęcherz. Nie chciał go jednak opróżniać, bo bał się bólu, jaki nastąpi przy oddawaniu moczu.

– To nieistotne. Co jeszcze robi?

– Już się czuje znacznie lepiej. Rana goi się na nim jak na. U nas w Tyrolu mówimy „jak na psie” – rozmówczyni przerwała i spojrzała bezradnie na generała.

Ten się uśmiechnął i machał ręką, co miało znaczyć: „no dalej, dalej!”

– Przebywa często w bibliotece szpitalnej, która jest dawną biblioteką szkolną. Korzysta tam ze szkolnych słowników greckich i łacińskich, tłumaczy fragmenty Biblii. – Dziewczyna zgasiła papierosa. – Rozmawia z pacjentem, panem Karlem Pacholleckiem, który opiekuje się biblioteką.

– I dowiedziała się pani czegoś od tego bibliotekarza?

– Pan Pacholleck był w cywilu nauczycielem religii. Chyba mu się trochę podobam. – Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i złożyła nogi tak, że tworzyły jakby przekątną.

– Mock dowiedział się o jego profesji i zamęczał go pytaniami o tłumaczenie Lutra. Chodziło mu o to, czy Luter był kompetentnym tłumaczem, czy też nie. Pacholleck odesłał go do jakiegoś profesora. O, tu mam jego nazwisko. – Wyjęła z torebki małą karteczkę.

– Do profesora Knoppa, który ponoć jest w Breslau i służy, jak wszyscy cywile, w Volkssturmie. Mock pytał go również o tych, którzy przed nim pożyczali Biblię, zainteresował się zwłaszcza pacjentem Hansem Gnerlichem, który robił notatki na marginesie Biblii niemieckiej. Te notatki bardzo zresztą rozgniewały pana Pachollecka. Nie omieszkał o nich Mockowi powiedzieć, krytykując wandalność Gnerlicha.

– Wandalizm, panno Junggebauer – uśmiechnął się generał wyrozumiale. – Co to za Gnerlich? – To nazwisko wydało mu się znajome.

– SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich jest komendantem obozu zbiorczego na Bergstrasse. Podczas bombardowania przez bolszewików fabryki na Bergstrasse został przysypany w tunelu. W szpitalu jest od tygodnia. Jest potłuczony i ma złamaną nogę. Nic poważnego, nie będzie kaleką. Stale są przy nim dwaj strażnicy.

– Dlaczego?

– Tak sobie zażyczył. Nie musi się przed nikim tłumaczyć.

– Nie prosił o pozwolenie dowódcy szpitala?

– Nie mamy dowódcy. Przecież to szpital doraźny. Na samej linii frontu. Zza ścian słyszymy śpiewy bolszewików. Szefem jest doktor Schötzl. – Zakłopotanie zagościło na jej twarzy; przypominała pilną uczennicę, która zapomniała przyswoić sobie jakiejś informacji. – Mogę z nim porozmawiać i zapytać o szczegóły tej sprawy.

– Nieważne – mruknął von Rodewald i ścisnął uda, aby zdusić kiełkującego trypra. – I co zrobił Mock, jak dowiedział się o notatkach tego komendanta obozu?

– Kręcił się parę razy koło jego separatki, aż wzbudził podejrzenia strażników. Ci chcieli go wylegitymować, ale nie pozwolił na to. Była wielka awantura na korytarzu. Mock wydzierał się na strażników i groził, że ich wykończy i wyśle na front wschodni. – Dziewczyna zacisnęła wargi; cała jej twarz wyrażała silną koncentrację.

– To zainteresowanie Mocka Gnerlichem wydaje mi się podejrzane.

– Panno Junggebauer – von Rodewald uśmiechnął się z wyższością – nie widzi pani, że Mock zwariował? Już dawno nie możemy nikogo wysyłać na front wschodni. Mock żyje czasem przeszłym. To charakterystyczne dla chorych umysłowo. A zainteresowanie Gnerlichem to szukanie bratniej duszy. Mock sprawdził, kto czyta Biblię, od bibliotekarza dowiedział się, że ten komendant robił notatki. To by świadczyło o ogromnym zainteresowaniu komendanta Biblią. Mock chciał z nim nawiązać kontakt i dyskutować o świętej Księdze. I tyle. To wszystko.

– To nie wszystko, generale. – Panna Junggebauer sposępniała.

– Poprosił mnie, abym udała się do domu, w którym mieszka, to niedaleko, na Zwingerplatz, i kazała przyjść do szpitala jego dziesięcioletniemu sąsiadowi. Chłopiec nazywa się Arthur Grünig. Poprosił go o karmienie szczurów.

– Szczurów? – Von Rodewald uszczypnął się pod biurkiem w sprawcę swoich katuszy.

– Tak, chłopiec powiedział mi, że Mock trzyma w swej piwnicy szczury i bardzo je lubi.

– No dobrze, i co dalej?

– Mock przestał studiować Biblię i zabrał się dopisania jakiegoś, jak twierdzi, traktatu teologicznego. Nasz szpital mieści się w szkole. Szkoła ma bibliotekę. Mock siedzi w tej bibliotece nad słownikami i pisze ten traktat. Chyba po łacinie.

– No nie mówiłem pani, że mamy do czynienia z wariatem? – von Rodewald zawył z radości. – I co z tym traktatem? Już go napisał? A co z tym chłopakiem?

– I tutaj muszę się uderzyć w piersi. – Do oczu dziewczyny napłynęły łzy, lecz ku rozczarowaniu generała nie przyłożyła dłoni do kształtnego biustu.

– Dzisiaj znów przyszedł ten chłopak. Mock przekazał mu fragmenty swojego traktatu. On je zabrał i zniknął. Nie mogłam tak po prostu odebrać tych notatek dziecku, tym bardziej że ten mały łobuziak jest bardzo szybki i najzwyczajniej w świecie mi uciekł.

– Niech się pani nie przejmuje, panno Junggebauer, Mock to ewidentny wariat. Hoduje szczury, pisze po łacinie, cytuje Biblię. Taki raport każę wysłać Krausowi. – Von Rodewald wstał i podszedł do swej rozmówczyni. Ujął ją za dłoń i pocałował.

– Wykonała pani świetną robotę. Gratuluję.

Generał von Rodewald nie odrywał ust od jej wiotkiej dłoni.

– Musi być pani bardzo ponętna w pielęgniarskim fartuszku, zwłaszcza kiedy nie ma pani nic pod spodem.

BRESLAU, PONIEDZIAŁEK 2 KWIETNIA 1945 ROKU,

DZIESIĄTA RANO

Profesor Ulrich Knopp był niewysokim człowiekiem o potężnej łysej czaszce. Sprawiała ona wrażenie kopuły wysklepionej nad wąską twarzą, zakończoną niewielką siwą bródką. Mimo szpetoty, łysiny i mizernego wzrostu profesor Knopp zjednywał sobie ludzi życzliwym spojrzeniem. Żaden ze studentów nie uskarżał się nigdy na złośliwość tego profesora, żadna ze studentek nie doświadczyła z jego strony lekceważenia, co było nierzadkie w zmaskulinizowanym świecie uniwersytetu, nawet żadna sprzątaczka nie odczuła jego pogardy i irytacji, kiedy się tłukła z wiadrem po korytarzu seminarium teologii ewangelickiej przy Schuhbrucke albo kiedy prosiła go o podniesienie nóg, aby zmyć podłogę w jego gabinecie. Profesor, zdając sobie sprawę, że jego stała obecność w gabinecie uniemożliwia personelowi porządkowemu wykonywanie swoich obowiązków, nie reagował wówczas gwałtownie, tak jak zrobiłaby to większość jego kolegów, lecz podnosił swe krótkie nogi i, nie przestając przy tym myśleć o krytyce dogmatyki maryjnej Piusa X albo o problemie perychorezy w pismach Melitona z Sardes.

Profesor Knopp wsławił się w świecie naukowym również badaniami nad transmisją tekstu biblijnego, a zwłaszcza nad zniekształceniami dokonanymi przez tłumaczy Biblii. W tych kwestiach profesor wpadał w polemiczną pasję, przy czym jego konfesja wpływała – według licznych krytyków – na jednostronność sądów. Knopp odsądzał od czci i wiary przekład Biblii pióra świętego Hieronima, czepiając się na przykład „miodu leśnego”, który spożywał na pustyni Jan Chrzciciel („Gdzie był w końcu ten Jan Chrzciciel? – wołał na wykładach. – W lesie czy na pustyni?”), ale oczywiste błędy Lutra (na przykład „jednorożec” zamiast „bawół”) zaciekle usprawiedliwiał i przewrotnie uzasadniał.