Otóż mówiąc „wy”, miałem na myśli pana i jeszcze kogoś innego, kto kilka miesięcy temu był u mnie i podobnie jak pan pytał mnie o passus 5, 6 z Ewangelii Mateusza.
– Kto to był? – padło szybkie pytanie.
– Jakiś mężczyzna koło czterdziestki. Przychodził do mojego gabinetu kilkakrotnie z listami. Listy te pisała jakaś kobieta i składały się one zawsze z serii pytań o Biblię. Pytania były wnikliwe i niekiedy trudne. Udzielałem odpowiedzi temu mężczyźnie, a on skrupulatnie je zapisywał, by potem przekazać owej kobiecie. Podczas ostatniej wizyty mężczyzna przekazał mi list, który dotyczył wyłącznie problemu przez pana zasygnalizowanego.
– Jak się nazywał ten mężczyzna?
– Nie pamiętam. Mam kiepską pamięć do nazwisk. – Profesor Knopp nagle przypomniał sobie, że ów teolog i paleontolog był Francuzem i pochodził ze szlacheckiej rodziny. Niestety, nazwiska nadal nie pamiętał.
– Może Rudolf Brendel?
– Słucham? Tak, tak. – odpowiedział profesor, przeszukując szufladki pamięci, by wpaść na trop Francuza, który, co znów sobie przypomniał, był przez ortodoksję katolicką uznany prawie za heretyka.
– Profesorze! – powiedział z naciskiem starszy elegant – To ważne!
– No dobrze. – Oczy Knoppa stały się poważne i skupione. – Jeszcze raz niech pan powie to nazwisko!
– Brendel. Rudolf Brendel.
– Tak, to było chyba „Brendel” – odparł profesor.
– Tak, na pewno Brendel. Tak myślałem. – Poszukiwacz nieścisłości translatorskich wstał, ukłonił się na pożegnanie i nasunął na głowę kapelusz. – Znam go.
– Teilhard de Chardin! – krzyknął profesor.
– Już wiem, jezuita Teilhardde Chardin!
– To nie Rudolf Brendel?
– Przepraszam pana – uśmiechnął się rozpromieniony Knopp. – Właśnie sobie przypomniałem nazwisko, które nie dawało mi od wczoraj spokoju! Ależ drogi panie. Panie.
– Mock.
– Tak. Drogi panie Mack, przepraszam, że byłem szorstki wobec pana. Powiedział pan chyba ostatnio „znam go”, to znaczy, że pan zna tego, co przychodził do mnie po biblistyczną ekspertyzę?
Czy tak?
– Tak, znam go.
– To dobrze. – Profesor zdjął czapkę i ocierał z potu lśniącą kopułę łysiny. – Nie muszę mej ekspertyzy powtarzać przed panem. Wie pan, bardzo nie lubię mówić dwa razy tego samego. Może pan swojego znajomego zapytać o tę interpretację Lutrowej niby – pomyłki. On panu wszystko dokładnie powie. Bardzo uważnie notował.
– Dobrze, zapytam go o to.
– Tak jest. – Knopp tryskał radością. – Teilhard de Chardin! A teraz, mój drogi panie, porozmawiajmy o innych sprawach. To doprawdy niezwykłe, że podczas agonii miasta – rozejrzał się dokoła bojaźliwie – przychodzi ktoś do mnie i pyta o zagadnienia translatorskie w Biblii.
– Jeszcze bardziej dziwne jest to, że pan profesor siedzi tu na zgliszczach miasta i robi notatki. Pisze pan jakąś książkę?
– O tak! Kończę monografię na temat biblijnej symboliki zwierząt. – Znów rozejrzał się dokoła.
– Pierwsza część o zwierzętach rzeczywistych już jest po recenzjach i leży u Hahna w Hanowerze. Wydawca czeka na drugą część o stworach fantastycznych. Właśnie ją kończę. Jest w tym oto pudle. Wie pan co. – twarz profesora Knoppa wyrażała obawę. – boję się, że za kilka dni to miasto zawali się całkiem i pogrzebie pod swoimi ruinami pana, mnie i mój rękopis. Nikt nigdy nie pozna mojej interpretacji bazyliszka.
– Nie wiem, co panu odpowiedzieć.
– A kto ma wiedzieć, jak nie pan, specjalista od śmierci?
BRESLAU, PONIEDZIAŁEK 2 KWIETNIA 1945 ROKU,
POŁUDNIE
Mock siedział w swej piwnicy i obserwował szczury w klatce. Po tym, jak usunął zewłok jednego z nich, zagryzionego przez współbraci, zwierzęta stały się jakby nieobecne duchem. Młoda szczurzyca tkwiła nieruchomo na tylnych łapach i wpatrywała się w ścianę niewidzącym wzrokiem.
Zaniepokoił się. Przypomniał sobie pewnego psa, który niegdyś widywał duchy w obskurnym domu w Tschantsch.
Może ze szczurami jest podobnie? – pomyślał.
Nie zdążył nawet podjąć próby odpowiedzi na to osobliwe pytanie, gdy usłyszał kroki, które zadudniły na schodach do piwnicy. Mock skręcił lampę naftową i wyjął walthera. Kroki stały się niepewne i zatrzymały się pod jego drzwiami.
– Kapitanie Mock, jest pan tam? – W ciemności rozległ się chłopięcy głos przed mutacją.
– Tak – odsapnął Mock i zapalił knot lampy. – Wchodź, Arthur!
Mały Grünig wślizgnął się do środka. – Mam dla pana list. – Zbliżył się do klatki i przyjrzał z ciekawością innej czerwonookiej samicy, która chciała wykraść jednego z małych szczurków z gniazda swej koleżanki.
– Moja siostra powiedziała, że nigdy w życiu nie dotknęłaby szczura. Że są wstrętne.
– Też tak uważasz? – zapytał Mock, otwierając kopertę.
List na szczęście był napisany po niemiecku i Mock nie musiał iść z nim na górę, do swojego gabinetu, by mozolić się tam z ciężkim, dwutomowym słownikiem łacińskim Georgesa.
– A bo ja wiem. – szepnął chłopiec i ukucnął przy klatce.
Drogi kapitanie Mock, określenie przeze mnie wiadomego człowieka jako „cultor doctrinae paganae” oznacza dokładnie to, co pan przypuszcza. Jest neopoganinem, wyznawcą politeizmu pragermańskiego. Rytuały, w których bierze udział, mają często charakter orgiastyczny. Nic więcej nie potrafię na ten temat powiedzieć. Podobnie jak pana, bardzo mnie dziwi fakt, że w szpitalu czytał Biblię. Może się nawrócił?
Z wyrazami szacunku, profesor Rudolf Brendel, doktor filozofii
– Co mówiłeś, Arthur? – zapytał Mock po przeczytaniu listu.
– Nie wiem – odparł mały.
– No dalej! Coś o swojej siostrze! – nalegał Mock.
– Aha, już wiem, że brzydzi się szczurów.
– Chłopiec ciągle przyglądał się czerwonookiej samicy, która biegała wokół gniazdka z różowymi małymi.
– Posłuchaj mnie uważnie, Arthur. – Mock oparł dłonie na ramionach chłopca i obrócił go ku sobie.
– Jesteś jedynym moim przyjacielem w tym mieście, rozumiesz? Pomożesz mi?
– Tak.
– Chcesz dostać prawdziwy pistolet? – zapytał Mock, uśmiechając się do nieco zdezorientowanego chłopca.
Potem wyciągnął walthera. – Ten oto. Chcesz?
– No jasne! – Małemu zaświeciły się oczy.
– No to posłuchaj mnie uważnie – powiedział Mock i zaczął wpajać chłopcu na ucho precyzyjny plan działania, rysując patykiem jakieś esy – floresy na zakurzonej podłodze.
Arthur Grünig słuchał bardzo uważnie, nie przerywając obserwacji szczurów. Dziwił go zwłaszcza miody samiec, który opierał łapy o pręty klatki i kiwał głową w prawo i w lewo.
BRESLAU, CZWARTEK 5 KWIETNIA 1945 ROKU,
PÓŁNOC
Mock leżał na łóżku w sypialni i usiłował zasnąć. Mimo obezwładniającego zmęczenia wciąż mu się to nie udawało. Dobrze znał przyczyny swej bezsenności: w jego ciele odzywały się jakieś nieznane i utajone dotąd bóle, a rak strachu o Karen rozrastał się i każdego dnia obejmował kolejne części mózgu. Nikt jej nigdzie nie widział.
Każdy kręcił głową, przypatrując się fotografii, na której uśmiechnięta kobieta w letniej sukience stała na tarasie domku japońskiego w Scheitnig – Park i unosiła kciukiem łańcuszek, prezentując do obiektywu piękny wisiorek: kręcili głowami sanitariusze, członkowie komand podpalających domy i żołnierze pilnujący lotniska w Gandau, nie widzieli jej młodzi volkssturmowcy ani nawet cudzoziemscy robotnicy, przemierzający codziennie pozostałości dawnego wielkiego Breslau. W żadnym bunkrze i w żadnym schronienie było nikogo, kto by widział tę kobietę o szczęśliwym promiennym uśmiechu, spotęgowanym złotym łańcuszkiem i porcją niedzielnych lodów u Andersa.