Żaden z tych ludzi nie widział również służącej Mocków, Marty Goczoll, lecz tutaj niektóre głosy przynosiły Mockowi nadzieję. Zawsze następował jednak bolesny zawód, czemu zresztą kapitan wcale się nie dziwił – w końcu nie dysponował fotografią Marty, a jego ustnemu opisowi mogły odpowiadać tysiące kobiet. Minęły już prawie dwa tygodnie od czasu, kiedy naładował się do niej nienawiścią, a potem eksplodował trucizną w przedpokoju ich wspólnego mieszkania.
Wróci, wróci, no bo gdzie pójdzie? – mówił codziennie do siebie i coraz mniej w to wierzył. Nigdy już nie wróci – podpowiadał mu zły bożek wyrzutów sumienia i uruchamiał w jego organizmie łańcuchy bólu. Zaczynało się zwykle od rany postrzałowej, która promieniowała na całe piersi. Ból przeszywał mięśnie piersiowe i sięgał do oskrzeli. Potem dławił żołądek i pęcherz, by w końcu szarpnąć prostatą.
Mock ledwie oddychał i starał się rozsądnie i logicznie myśleć o swojej rychłej śmierci. To eschatologiczne rozpamiętywanie obracało się wokół jednej myśli Konfucjusza, było nieustanną interpretacją jego zdania: „Cóż takiego możemy wiedzieć o śmierci, jeśli życia dobrze nie znamy?” Kiedy próbował rozłożyć na czynniki pierwsze pojęcie „życie”, usłyszał gwałtowne walenie w drzwi.
Wstał i ledwo do nich doszedł. Przez wizjer ujrzał małego chłopca w kaszkiecie na głowie. Nie znał go.
Otworzył drzwi z trzaskiem.
– Artur przysłał mnie do pana – wysapał chłopak. – On sam musi być na posterunku. Idziemy! Szybko! W szkole!
Mock zapomniał o bezsenności, o Karen i poczuł, że rozpala się jego nienawiść do Gnerlicha. Jak życiodajna energia wypełniła ciało Mocka i szybko zagasiła ogniska bólu. Wbiegł do swojego pokoju, wcisnął się w spodnie i w starą koszulę. Na plecy narzucił ciepłą kurtkę, której zwykle używał podczas górskich wycieczek, a na głowę stary kapelusz. Wbił się szybko w buty, a na udzie poczuł pewne, ciężkie dotknięcie walthera. Zbiegł wraz z chłopcem ze schodów z wdziękiem słonia i o nic nie pytał swojego przewodnika.
BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,
PIERWSZA W NOCY
Znaleźli się na podwórku dawnej żydowskiej szkoły ludowej, w której gmachu Mock był jeszcze niedawno, a Gnerlich leżał do tej pory. Zza linii frontu oddalonej o kilkadziesiąt metrów dochodziły śpiewy i nieliczne strzały strzelców wyborowych. Mock szedł powoli i ostrożnie.
– Niech się pan nie boi – powiedział cicho mały cicerone. – To nasza buda z Arthurem. Znamy tu wszystko. A tu palimy cygarety – dodał grubym głosem.
Potężna bryła sali gimnastycznej była słabo widoczna w ciemności. Jeszcze słabiej były widoczne małe okienka szatni. Jedno z nich było otwarte na oścież. Chłopiec podskoczył, chwycił się brzegu okna, podciągnął jak małpa i zniknął w budynku. Za chwilę z okna wyślizgnęła się gruba lina z węzłami, podobna tej, która wisiała u powały sali gimnastycznej w gimnazjum w Waldenburgu i po której ponad pięćdziesiąt lat temu młody Eberhard potrafił się wspiąć pod sufit w ciągu trzydziestu sekund.
Teraz zajęło mu to około pięciu minut, chociaż lina nie wisiała swobodnie jak wtedy, lecz opierała się o ścianę, a odległość była pięć razy mniejsza. Zresztą gdyby nie te ułatwienia, to wcale by się nie dostał do wnętrza szatni. Zanim to jednak nastąpiło, spadał kilkakrotnie z liny, tarł noskami butów o ceglaną ścianę i zagryzał zęby z bólu, kiedy musiał się chwycić ramy okna lewą ręką, którą biceps i mięsień naramienny łączył z poszarpanym ołowiem mięśniem piersiowym.
Kiedy w końcu spadł na materace ułożone pod oknem w szatni gimnastycznej, zrobiło mu się słabo. W miejscu tym panował najbardziej znienawidzony przez Mocka smród – odór skarpet, gumy i spoconych chłopięcych ciał. Ten smród nie dawał się nigdy wywietrzyć, zalegał i teraz. Mock przełknął ślinę i mdłości ustąpiły.
Rana piersi szarpała go pulsującym bólem. Po kilku minutach Jego amplituda znacznie się zmniejszyła. Po omacku Mock wyciągnął dłoń i trafił na głowę któregoś z chłopców.
– No co jest? – Przybliżył głowę do ucha chłopca. Poczuł, że jest ono rozpalone. Nie zdziwił się wcale. Była to dla dzielnicowych łobuziaków świetna przygoda.
– Tutaj – szepnął Arthur Grünig i pociągnął Mocka za rękę.
Ten usłyszał delikatny szmer i do wnętrza szatni wpadł promień poświaty.
– To drzwiczki do wykopywania piłek. Prowadzą do magazynu – szeptał mały Arthur, a jego policzek zionął gorącą łuną.
Kolega Arthura uchylił drzwiczki z lekkim zgrzytem. Z magazynku dochodziły odgłosy jak z sali gimnastycznej – okrzyki i oklaski. Mock położył się na podłodze szatni i wsunął oko w szparę światła.
Nie były to odgłosy sportowców. Krzyczały kobiety, a mężczyźni klaskali udami i brzuchami o ich ciała.
BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,
WPÓŁ DO DRUGIEJ W NOCY
Kiedy Mock zrozumiał, na jaki widok naraził chłopców, znów zrobiło mu się niedobrze. Myśl o deprawacji nieletnich wycisnęła mu rosę na czoło. To mali ulicznicy, pocieszał go jakiś głos, i już niedługo obaj poznają osobiście „tajemnicę przekazywania życia”. Poza tym niewiele widać przez tę dziurę. Aby zagłuszyć wyrzuty sumienia, jeszcze raz przypadł do ziemi i zerknął do magazynku. Niestety, przez dziurę było widać wszystko, co mogło uniemożliwić sen dorastającemu chłopcu.
Na podłodze bezokiennego pomieszczenia stały dwa duże świeczniki. W ich świetle świeciły się błyszczące ciała. Piersi kobiet kołysały się nad podłogą. Palce stóp zaciskały się nerwowo. Rozrzucone mokre włosy wciągały kurz podłogi. Piszczał parkiet pocierany przez pośladki. Przez drzwiczki wlewała się woń potu.
Mock zwrócił uwagę na jednego z uczestników orgii. Różnił się od pozostałych i strojem, i zachowaniem. Nie był nagi – jego ciało było szczelnie okryte bordowym pikowanym szlafrokiem. Siedział nieporuszony pod ścianą, w najdalszym kącie pokoju. Był bardzo skoncentrowany. Obserwował półotwarte usta kobiet, wstążki śliny, zaciśnięte szczęki mężczyzn, falujący pod skórą tłuszcz, wypieki na policzkach. Nasłuchiwał warknięć, pisków i rzężenia.
Nagle jedna z kobiet bez pary przestała się zajmować sama sobą i podpełzła do niego. Uśmiechając się, rozwiązała mu pasek od szlafroka. Mężczyzna wziął zamach i uderzył ją w twarz. Potem chwycił ją za włosy i pociągnął w kąt pokoju. Nie chodził, nie pełzał, lecz przesuwał się pośladkami po podłodze, powłócząc nogą. Kobieta położyła się na brzuchu, a mężczyzna przycisnął ją swym ciężarem. Rozejrzał się podejrzliwie. Wszyscy byli zajęci. Dopiero wtedy rozchylił poły szlafroka i przykrył się nim jak kołdrą.
Mock przyjrzał się jego zagipsowanej nodze. Znał i kobietę, i mężczyznę. Byli to Waltraut Hellner i SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich.
BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,
DRUGA W NOCY
Uczestnicy orgii układali na parkiecie swoje utrudzone ciała. Pan zalegał obok śliskiej pani, pani wsuwała głowę pod mokrą pachę pana. Gnerlich, powłócząc chorą nogą, podchodził do leżących i podawał im jakieś pastylki. Połykali je z uśmiechem. On sam nie zażył tego specyfiku.
Po chwili parkiet znów zapiszczał. Leżący ludzie zaczęli wykręcać kończyny. Najpierw cztery osoby dotknęły się czubkami głów, potem rozprostowały nogi, a ramiona przycisnęły do tułowia. Utworzyli w ten sposób krzyż, którego centrum stanowiły ich głowy. Kolejne cztery osoby tak ułożyły wyprostowane ciała, że tworzyły one z tymi już leżącymi kąty proste. Powstała swastyka. Ktoś zaintonował pieśń w nieznanym języku. Wzniosły ją ku górze fałszujące gardła. Gnerlich nie śpiewał. Jego twarz wykręcał grymas bólu. Wstał, deformując swastykę z leżących ciał, oparł się o laskę i kuśtykając wyszedł z magazynku.
Arthur Grünig był trochę przerażony i trochę zły na kapitana Mocka. To drugie negatywne uczucie brało się stąd, że kapitan swym potężnym ciałem uniemożliwił mu oglądanie osobliwego i fascynującego zarazem spektaklu. Przerażały go natomiast świece, nie słyszane nigdy wcześniej modlitwy do jakiegoś boga, którego imienia już zapomniał, dzika wściekłość, z jaką rzucili się na siebie, i ta bełkotliwa pieśń w nieznanym mu języku. Nie widział jeszcze ludzkiej rui. Nie widział samic kładących się na samice i samców gwałtownie walczących ze sobą o dostęp do ich ciał.