Выбрать главу

Kobiece ciało znał na tyle, na ile pozwalały nieprzyzwoite pocztówki i ukradkowe podglądanie matki w kąpieli. Jedynie odgłosy sapania i wycia były mu znajome. To one czasami dochodziły z bram i podwórek, gdzie służące znikały w towarzystwie feldfebli. Przypomniała mu się wizja potępieńczego wycia, jaką czasami odmalowywał przed nim ojciec, dozorca kamienicy. Najczęściej ostrzegał niesfornego potomka: „Jeśli jeszcze raz to zrobisz, to będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Te słowa chłopiec słyszał też wtedy, gdy ojciec złapał go na podglądaniu matki w kąpieli. Mimo iż ta niecna czynność nie było ostatnią w jego życiu, nie dosięgła go nigdy okrutna kara, ponieważ nie było kata – jego ojciec zginął w Warszawie podczas pacyfikacji getta.

Obecność teraz, w tym miejscu, innego dorosłego mężczyzny zaniepokoiła go zatem niezwykle.

– Dam wam jeszcze pistolet i karabin. – Szept Mocka uspokoił chłopca. – Jeśli.

Niestety, głos kapitana utonął w pozbawionych rytmu i melodii dzikich inkantacjach.

– Co? – zapytał głośniej Grünig.

Mock powtórzył cicho, lecz z takim naciskiem, że obaj jego pomocnicy wyraźnie usłyszeli. Spojrzeli po sobie i kiwnęli głowami.

– No jazda, Kartofel – szepnął Grünig do kolegi. – Zasuwamy!

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

WPÓŁ DO TRZECIEJ W NOCY

Świece przygasały, pieśń zamierała, resztki swastyki traciły swoją oczywistość. Nadzy ludzie zwijali się w kłębki, kolana podsuwali pod brody, a ramiona pod ciężkie głowy. Za chwilę ożywiły się ich zmęczone usta i gardła. Pogrążali się w ramionach starogermańskiego bożka snu, pomyślał Mock, o ile takowy istniał. On sam wolał Morfeusza, należącego do znanego mu świata, zaludnionego przez łagodne bóstwa, rubaszne satyry i płoche nimfy.

Kiedy zorientował się, że w pomieszczeniu obok wszyscy zasnęli, wyjął pasek ze szlufek i otworzył na oścież drzwiczki magazynku. Z trzepoczącym ze strachu sercem i z zablokowanym gardłem wsunął się na czworakach do środka. Śmierdziało tam jak w pawilonie z gadami w zoo. Nie tylko zresztą woń przypominała mu ogród zoologiczny, w którym dzielni obrońcy twierdzy rozstrzeliwali zwierzęta. Odgłosy śpiących były również nieludzkie: warkoty, duszenie się, soczyste beknięcia. Pod powiekami leżących ludzi przesuwały się gwałtownie gałki oczne.

Mock, wycierając rękawami i nogawkami parkiet, dotarł w końcu do masywnego ciała Waltraut Hellner.

Podniósł jej powieki. Gałki oczne kobiety poruszały się z niezwykłą prędkością – jakby wokół nich kręciło się rozszalałe koło fotoplastykonu. Mock przechylił jej głowę i uczynił coś, co niegdyś przychodziło mu z wielką łatwością. Wymierzył cios nasadą dłoni i trafił w szyję. Hellner rozluźniła się, a jej oczy przestały się poruszać.

Mock włożył jej obie stopy w pętlę paska i zacisnął. Potem ciężko dysząc, wpełzł w otwór, którym tu się dostał, cały czas ciągnąc za pasek. Ciało strażniczki przesuwało się dość szybko po parkiecie. Mock, już w magazynku, ułożył się na podłodze tak, że drzwiczki były między jego nogami. Stopami zaparł się o ścianę.

Zmęczone mięśnie pracowały dzięki temu równomiernie. Po kilkunastu sekundach nogi Hellner i jej biodra znalazły się w magazynku. Nie można było tego powiedzieć o rękach. Prawa gdzieś się zaklinowała, o coś zahaczyła.

Mock z obrzydzeniem położył się obok kobiety i zgiął jej ręce, a potem obie zarzucił na jej rozlewające się na boki piersi. Wciągnął ją do magazynku i zamknął drzwiczki. Ciężko oddychał. Wspiął się na górę materaców i spojrzał za okno. Uśmiechnął się. Zobaczył to, co chciał. Chłopcy nieśli na drągu owinięty kocem pakunek.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

TRZY KWADRANSE NA TRZECIĄ W NOCY

Mock przytaskał z toalety sąsiadującej z magazynkiem pół wiadra wody. Wymacał w ciemności twarz Waltraut Hellner. Potem wychlustał w to miejsce prawie wszystko. Latarką oświetlił twarz kobiety, a potem jej całe ciało. W jej ustach tkwiło oddarte i zgniecione rondo jego własnego kapelusza. Ten knebel był przyciśnięty pętlą paska. Kobieta leżała na stosie materaców. Sznury przywiązane do okna i do starej skrzyni gimnastycznej mocno trzymały stopy i nadgarstki. Jej ciało rozpięte było na planie litery X.

Biodra okrywała koszula Mocka z zawiązanymi w węzły rękawami i dokładnie pozapinanymi guzikami. Koszula tworzyła swoistą spódnicę.

Mock wylał na twarz Hellner resztkę wody i spojrzał w jej otwierające się powoli oczy. Kiedy zamiast zaspania dostrzegł w nich przestrach, uniósł mocno jej głowę, tak żeby mogła dokładnie widzieć to, co powinna. Trzymając ją jedną ręką za szyję, drugą oświetlił stojący koło niej przedmiot. Była to drewniana klatka, w której rzucały się zdezorientowane szczury.

– Ładną ci założyłem spódnicę? Podoba ci się? – zapytał Mock. – Ruszaj głową na „tak” i na „nie”.

Hellner skinęła głową.

– Dobrze – powiedział Mock. – A teraz posłuchaj uważnie. Widziałaś klatkę ze szczurami?

Strażniczka potwierdziła, a jej oczy zrobiły się okrągłe z przerażenia.

– Jeśli będziesz nieposłuszna, wcisnę tę klatkę pod twoją spódnicę i połamię jej szczebelki. Szczury są rozdrażnione. – Uniósł klatkę i oświetlił ją. Nie kłamał. – Niektóre spróbują przegryźć koszulę, aby się wydostać, inne wbiją się w twoje ciało. W najbardziej miękkie miejsce. Wejdą dokładnie tam, gdzie przed chwilą był przystojny komendant. Tyle że nie będą tak miłe jak on.

Spod knebla zaczęła wydostawać się spieniona ślina.

– Będziesz posłuszna?

Skinięcie głową. Ślina zaczęła spływać kącikami ust.

– Będziesz krzyczeć?

Głowa przesunęła się z boku na bok. Hellner zaczęła się dusić, a jej oczy pokrywały się bielmem.

– To dobrze, że nie będziesz krzyczeć – powiedział Mock i wyjął kobiecie knebel. Postawił klatkę na jej brzuchu i oświetlił ją.

Czerwone oczy zwierząt jarzyły się piekielnie. Małe zęby wystawały spod wąsów. Szczury były jak skamieniałe. Gotowe do skoku. Gotowe na wszystko.

Hellner sapała ciężko. Był to jedyny odgłos wydobywający się z jej ust. Oczy powoli się rozjaśniały.

– Mów cicho, dobrze?

– Tak – sapnęła.

– Dlaczego Gnerlich był ubrany? Dlaczego nie chciał pokazać swojego kutasa?

– Jest chory. Ma gorączkę. Było mu zimno – powiedziała strażniczka.

Pot spływający z jej czoła świadczył, że nie doznawała ona teraz takich uczuć jak Gnerlich.

Mock znowu wcisnął jej w usta resztki kapelusza. Potem wstał i uniósł oświetloną przez siebie klatkę. Poruszył nią kilkakrotnie w górę i w dół, a potem na boki. Szczury wpadały na siebie, zataczały się i traciły równowagę. Kręcąc się w kółko, biczowały się twardymi ogonami. Ich pisk przechodził w zupełnie inny odgłos. Z klatki rozlegał się cienki syk. Szczury syczały jak węże. Mock tak manewrował latarką, żeby oświetlała ona i klatkę ze szczurami, i jego poparzoną twarz.

– Myślisz, że mam w sobie odrobinę litości dla ciebie i dla twojego kochanka? – Mock syczał jak szczur. – Myślisz, że zawaham się przed włożeniem tej klatki pod twoją spódnicę? Gdy będę ją tam wkładał i gdy będę łamał szczebelki, wiesz, co będę widział? Przystojnego komendanta, prawdziwego Casanovę, który gwałci młodą dziewczynę, Bertę Flogner. Będę go widział, jak wkopuje butelkę w siostrzenicę hrabiny von Mogmitz. – Policzył do trzech w myśli, aby wytłumić w sobie wściekłość, która go rozsadzała.

– Pomyśl przez chwilę. Ja nie chcę ci zrobić krzywdy. Ja muszę wiedzieć wszystko o Gnerlichu. Ale ty nie opowiadaj mi bajek o jego gorączce i chorobie. Powiesz mi, dlaczego nie pokazuje kutasa, czy mam jeszcze bardziej rozdrażnić te szczury?