Выбрать главу

– Do cholery jasnej! – ryknął Mock i trzasnął w stół otwartą dłonią. – Wczoraj straciłem niewinność! Torturowałem niewinną kobietę! Nie jestem już niewinny! Cel uświęca środki! A moim celem jest zniszczenie Gnerlicha. Muszę tylko zdobyć dowody! A potem pójdę do von Rodewalda i Gnerlich skończy na latarni! I zrobię to, czy to się wam podoba, czy nie!

Widma rozpłynęły się w jasnym powietrzu południa. Mock wstał, poszedł do łazienki, przyciął tam brodę i umył proszkiem zęby. Potem przymierzył krawat do jednego z ostatnich czystych garniturów. Beżowy jedwabny krawat z brązowymi rombami doskonale pasował do ciemnobrązowego garnituru w szerokie jasne prążki. Ubrał się, przejrzał w lustrze, nasunął maskę na twarz, włożył kapelusz, a na ramiona narzucił jasny płaszcz z wielbłądziej wełny.

Sięgnął po zapasowy pistolet i zaklął.

– Szlag by to trafił – powiedział do siebie. – Wczoraj miałem dwa pistolety, a dziś nie mam żadnego. Ale nieważne. Należało się tym chłopcom.

Potrząsnął głową. Pistolet nie był mu potrzebny. Dzisiaj jego bronią będą pieniądze, koniak od Wirtha i czekolada od Pohla. Tym wszystkim napchał teczkę, zamknął mieszkanie i zszedł na ulicę, nucąc patetyczny fragment Tannhausera.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

ÓSMA WIECZÓR

Mock, korzystając ze swej długoletniej znajomości z właścicielem zakładu fryzjerskiego Paulem Altstadtem, siedział w fryzjerskim fotelu, palił papierosa i obserwował już to drzemiącego w drugim fotelu mistrza grzebienia, już to przez lekko uchyloną kotarę w oknie spowity ciemnościami salon fotograficzny „Photo – Waage”, znajdujący się po drugiej stronie Gartenstrasse. Był to zakład tak znany i słynny, że klienci musieli się zapisywać z tygodniowym wyprzedzeniem, aby być dopuszczonymi przed mistrzynię obiektywu Elise Dom albo – w wypadku mniej zamożnych – przed obiektyw jej licznych czeladników. Zbiorowa fotografia rodziny von Mogmitz, która w dwóch częściach leżała przed Mockiem, była z pewnością wykonana ręką właścicielki atelier.

Wszystkie obecne na niej postaci, ustawione na tle jakiegoś pałacyku, miały łagodny i przyjazny wyraz twarzy: i starszy pan hrabia Rüdiger von Mogmitz siedzący na pięknym barokowym fotelu, i jego syn, nieżyjący już Rüdiger junior, opierający dłoń na ojcowskim ramieniu. Uśmiechała się również synowa starszego pana hrabiego, piękna Gertruda von Mogmitz, a w jej ślady poszło dwoje służących, którzy stali nieco niżej – na schodach pałacu. Przystojny kamerdyner Hans Gnerlich ręce opuścił wzdłuż szwów i spoglądał zamyślonym wzrokiem w obiektyw mistrzyni.

Jedynie czterdziestokilkuletnia służąca miała zakłopotany wyraz twarzy, jakby pierwszy raz widziała fotografa. To właśnie ona była obiektem wielkiego zainteresowania Mocka. Stanowiła jedyny punkt zaczepienia w dość trudnej sytuacji, w której się znalazł. W tej chwili pewnie szukają go ludzie Gnerlicha, i to być może z nakazem aresztowania. Komendant nie miałby trudności, aby przekonać wiceszefa SS i policji von Rodewalda, że Mock prześladuje jego samego, że torturuje jego współpracownicę i że stoi prawdopodobnie za zamachem na jego życie.

Mock zdawał sobie sprawę, że w razie słuszności tych obaw ma niewiele czasu na zdobycie dowodów żydowskiego pochodzenia Gnerlicha i na dostarczenie ich von Rodewaldowi. Z całych sił pragnął rozmowy z profesorem Brendlem, która być może naprowadziłaby go na ten żydowski trop. Po przesłuchaniu strażniczki Waltraut Hellner nie ulega wątpliwości, że każdy obozowy strażnik ma w głowie rozkaz, aby zatrzymać starego mężczyznę z poparzoną twarzą, który chciałby dostać się do obozu na Bergstrasse. Jest rzeczą pewną, że po rozmowie z Hellner zastępca komendanta Gerstberger, człowiek życzliwy Mockowi, zmienił nastawienie.

Z całą pewnością ludzie Gnerlicha, poinformowani o przyjaźni łączącej jego samego z Brendlem, stoją już pod domem filozofa i czekają cierpliwie na prześladowcę ich komendanta. Jedynym sprzymierzeńcem Mocka było w tej sytuacji oblężenie, które wzywało mieszkańców Breslau, a zwłaszcza żołnierzy Gnerlicha, do spełniania zupełnie innych obowiązków niż ściganie jakiegoś starego kaleki.

Mock miał jeszcze jednego potencjalnego sprzymierzeńca.

– Jedynie ty mi pozostałaś – powiedział cicho, wpatrując się w miejsce na fotografii, gdzie powinna stać służąca.

Nie widział jej dobrze w bladym świetle lampki gazowej stojącej na barze.

– Jedynie ty możesz mi coś powiedzieć o pochodzeniu Gnerlicha. A do ciebie dotrę przez fotografa, bo jakżeby inaczej?

Spojrzał znów na zakład fotograficzny i sklął cicho samego siebie. W zamyśleniu nie zauważył, że zapaliło się w nim wątłe światło. Jestem już stary, pomyślał o sobie z politowaniem i wściekłością, wszystko umyka mojej uwadze. Schował zdjęcie do portfela, włożył płaszcz i kapelusz, ukłonił się drzemiącemu panu Altstadtowi i wyszedł z lokalu. Pan Altstadt jednak nie zagłębił się całkiem we śnie. Dogonił go na ulicy.

– Co jest? – uśmiechnął się Mock. – Chce mnie pan ogolić? A może zrobić mi trwałą ondulację?

– Nie o to chodzi, panie ładny – odpowiedział stary fryzjer. – Zostawił pan coś pod stołem, wiolenczelę czy coś.

– Dziękuję – Mock wrócił i wyciągnął spod stołu podłużny futerał. Potem wyszedł z lokalu ze słowami „do widzenia”, na które nie otrzymał odpowiedzi.

Fryzjer mylił się. To nie była wiolonczela.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

KWADRANS NA DZIEWIĄTĄ WIECZÓR

Fotograf nie chciał wpuścić Mocka za próg swojego zakładu.

Nie wzbudzała w nim zaufania maska, którą późny gość miał na twarzy, irytowało go jego natręctwo i niepokoiło duże pudło, o którym fotograf – w odróżnieniu od fryzjera – doskonale wiedział, co się w nim znajduje. Dopiero banknotem dwudziestomarkowym Mock przekonał fotografa, że jest solidnym, choć późnym klientem.

Wtedy został wpuszczony do atelier, które było zarzucone różnymi planszami z tłem: jedno przedstawiało góry w oddali i jezioro, inne leśną polanę z niedźwiadkiem o łagodnych oczach, a jeszcze inne – romantyczny pejzaż ze wzburzonym morzem na planie dalszym i zamyślonym wędrowcem na bliższym. Czeladnik pani Dom utykał na jedną nogę, miał brudną garderobę, był niechlujny i nieogolony. Mock nijak nie mógł sobie wyobrazić, że do tego atelier mieszkańcy Breslau i Śląska zapisywali się na sesję fotograficzną z tygodniowym wyprzedzeniem.

Powiesił płaszcz i kapelusz na wieszaku i zaczął przeszukiwać kieszenie.

– Wybiera pan jakieś tło czy robimy bez tła? – zapytał fotograf.

– Chciałbym rozmawiać z szefową. – zaczął Mock, lecz natychmiast mu przerwano.

– Pani Dom już nie ma w Breslau. – Fotograf zaczął ustawiać statyw.

– A ja nazywam się Max Hanusch i kupiłem tę budę przed rokiem, kiedy zwolnili mnie z wojska.

Mam sztuczną nogę – powiedział nienaturalnie szybko.

– Niech się pan nie obawia – powiedział spokojnie Mock, rozczesując małym grzebykiem włosy, mocno przyklepane przez kapelusz. – Mimo maski na twarzy nie jestem tajnym agentem, który ściga dezerterów wymigujących się od zaszczytnej służby budowania barykad. To chyba pan robi przez cały dzień, prawda? Czekałem na pana od południa.

– Tak, wykonuję właśnie tę zaszczytną służbę. – Ironia Mocka najwyraźniej nie podobała się Hanuschowi. – No to z jakim tłem robimy?

Mock usiadł na fotelu, za którym jarzyła się w porannym słońcu leśna polana i uśmiechał się łagodny niedźwiadek.

– Panie Hanusch, zapłaciłem panu dwadzieścia marek, a zapłacę jeszcze więcej. Ale nie za fotografię.

– A za co? – przerwał mu fotograf.

– Za dwie rzeczy. – Mock znów przyczesał włosy. – Pierwsza z nich to informacja o klientach pani Dom.

Na pewno słynna na cały Śląsk pana poprzedniczka bardzo porządnie prowadziła papiery. Niektórzy wybitni fotografowie mieli spisy nazwisk fotografowanych osób. Może czyniła tak też pani Elise Dom?

– A druga sprawa? – Fotograf ze zdenerwowania nie mógł skręcić papierosa.