– Nocleg – powiedział krótko Mock. – Chcę u pana przenocować. Proszę mi wynająć na dwie noce swoje atelier.
– Ile pan płaci?
– A ile pan żąda?
– Sto marek.
– Osiemdziesiąt marek i dziesięć paczek laurensów, aby nie musiał pan kręcić w palcach. Jakoś to panu nie wychodzi.
– Dobrze – powiedział Hanusch, patrząc, jak Mock wyciąga z teczki blaszane złote pudełka, wypełnione wiesbadeńskimi papierosami.
– Ale pod jednym warunkiem. Że pod moim dachem nie będzie tej broni. – Wskazał na pudło, które pół godziny wcześniej fryzjer wziął za futerał od wiolonczeli.
– Nie mogę spełnić tego warunku – Mock uśmiechnął się miło. – Ale mogę uczynić coś innego. Mogę zapomnieć o mojej propozycji, otworzyć ten futerał i wyjąć coś z niego. Coś, czego się boisz. Wtedy zacznę wydawać rozkazy, a ty stracisz pieniądze i papierosy. Znajdę to, czego szukam, lub nie znajdę tego, i wyjdę. Zostawię cię zdenerwowanego. W nerwach człowiek chętnie by sobie zapalił dobrego papierosa. A ty nie będziesz miał dobrych papierosów. Ani pieniędzy na całą masę dobrych papierosów.
No co, Hanusch – Mock wciąż się uśmiechał – zapalimy fajkę pokoju czy też masz zamiar dalej się ze mną droczyć? Zrobisz to, o co cię proszę, czy dalej będziesz mi dokuczał?
– Dobra. – Fotograf położył dłonie na laurensach. Był wciąż zdenerwowany.
– Ale u mnie nie ma wygód. Będzie pan musiał spać na tamtej kanapie. – Wskazał na starą kanapę do zdjęć rodzinnych.
– Bardzo wygodna. – Mock usiadł na swoim posłaniu i wyjął z portfela przedarte zdjęcie rodzinne. Odwrócił je i wolno przeczytał: – 4 maja 1932 roku, Kanthen. Tam wykonano to zdjęcie. Może pan sprawdzić w rejestrze tę datę?
– Najpierw pieniądze – powiedział fotograf wciąż nieco zalęknionym tonem.
Mock położył przed nim cztery banknoty dziesięciomarkowe. Fotograf udał się na zaplecze i przyniósł stamtąd segregator z datą 1932.
– Tu są wszystkie kwity – powiedział Hanusch. – Pani Dom była bardzo dokładna. Niedawno chciałem wyrzucić te wszystkie stare segregatory. A tutaj, patrz, dziś się przydały. – Sięgnął po paczkę papierosów.
– Mogę?
– Są pańskie – powiedział Mock i zaczął przeglądać kwity i notatki.
Wszystkie one były pisane ręcznie i wystawiały dobre świadectwo zmysłowi organizacyjnemu właścicielki. Były tam polecenia zapłaty, monity, terminy sesji fotograficznych, a nawet uwagi o pracy czeladników. Za pewną skargą, której nadawca żalił się pani Dom, że jeden z jej czeladników nienaturalnie poszerzył twarz i korpus fotografowanego, Mock znalazł to, czego szukał. Jak słusznie przewidział, fotografię rodziny von Mogmitz wykonała sama mistrzyni. Na rachunku widniała notatka, która zelektryzowała Mocka. Była to informacja dla czeladnika, zapisana okrągłym kobiecym pismem „Paul, 6 maja odbiór kamerdyner Hans Bresler, jeśli się nie wylegitymuje, sprawdzić, czy to ten sam co na zdjęciu. Jeśli nie, nie wydawać, jak ostatnio”.
Mock usiadł z segregatorem na kanapie, nie zważając na smugę kurzu, jaką ten pozostawił na rękawie marynarki. Bresler, Bresler, powtarzał w myślach, skąd ja znam to nazwisko? Po kilkunastu sekundach uświadomił sobie, że powtarzanie nazwisko „Bresler”, lecz „Breslauer”. Zamknął oczy i przeniósł się w czasie o czterdzieści lat. Oto siedzi w piwiarni ze swoim kolegą, studentem Horstem Paetzoldem. Paetzold jest już mocno pijany, podrzuca czapkę pod sam sufit i łapie ją bardzo zgrabnie. Nagle poważnieje i przypomina sobie, że za dwa dni zdają egzamin z literatury u profesora Eduarda Nordena.
– Ciekaw jestem, jakie pytania wymyśli nam ten stary Żyd – mówi Paetzold.
– O jakim ty mówisz Żydzie? – Mock patrzy zdumiony na kolegę. – Skąd wiesz, że Norden jest Żydem?
– Z nazwiska. – Paetzold trochę bełkoce i zezuje na górskie pejzaże ozdabiające ściany. – Nazwisko wskazuje, że jego rodzina pochodziła z Północy. Żydzi mają przecież nazwiska od miejsc, skąd pochodzą. Na przykład rodzina sprzedawcy cygar Glatzera na pewno pochodziła z Glatzu, a mojego znajomego Israela Hamburgera z Hamburga. A co powiesz o Georgu Breslauerze? On jest prawdziwym mieszkańcem Breslau – ironizował Paetzold.
Mock powrócił do fotograficznego atelier za sprawą Hanuscha, który go o coś pytał. W końcu pytanie Hanuscha przedostało się za gruby filtr trzech wyrazów, które huczały w głowie Mocka: „Bresler – Breslauer – obrzezanie”.
– Drogi panie – w głosie fotografa słychać było lekką irytację. – No słyszy mnie pan? Ja jestem uczciwym fotografem, a pan zapłacił mi przecież za zdjęcie. No, dalej, które tło pan wybiera?
– To z niedźwiadkiem – odparł Mock z uśmiechem. – Wszeteczne niewiasty zwykle nazywają mnie „misiem”.
BRESLAU, SOBOTA 7 KWIETNIA 1945 ROKU,
DZIESIĄTA RANO
Kierownik Urzędu Stanu Cywilnego, doktor Klaus Rewe, oraz jeden z jego podwładnych należeli do tych nielicznych wybrańców, którzy nie musieli spełniać obywatelskiego obowiązku budowania barykad.
Nie oznacza to oczywiście, że siedzieli bezczynnie w biurze na Königplatz i gryźli ze znudzenia ołówki.
Jeszcze pod koniec minionego roku dwoili się i troili, aby wnieść do ewidencji raporty księży i pastorów informujące ich o kolejnych małżeństwach.
Urlopowani żołnierze nie spędzali bezczynnie czasu w Breslau.
Kierowani przeczuciami ostatecznymi, nie tylko rzucali się w wir życia i usiłowali zerwać wianki z głów pielęgniarek, służących i kelnerek, lecz również oświadczali się i z poznanymi tydzień wcześniej wybrankami serca stawali przed ołtarzem.
Potem wracali na front, gdzie toczyła ich tęsknota za „panną młodą z Breslau” i zżerała zazdrość, która – nawiasem mówiąc – nie była całkiem bezzasadna.
O ile zatem liczba zawieranych małżeństw, jeszcze przed kilkoma miesiącami wielka, teraz gwałtownie spadła do punktu zero, o tyle produkcja trupów w twierdzy Breslau osiągała stan maksymalny i nie pozwalała doktorowi Rewemu i jego pracownikowi na słodkie lenistwo.
Ten przyjemny stan był niemożliwy jeszcze z trzech powodów.
Pierwszą przyczyną było uparte ostrzeliwanie Nikolaivorstadt przez Rosjan.
Od dwóch tygodni artyleria bolszewicka na Grabschener Strasse nasiliła kanonadę, powodując drżenie podłogi w budynku urzędu i drżenie serca jego kierownika.
Po drugie tajny rozkaz gauleitera Hankego zobligował kierownika Urzędu Stanu Cywilnego do inwentaryzacji archiwum i kopiowania wszystkich aktów zgonu od roku 1942.
Tym zajmował się i teraz doktor Rewe.
Przepisywał swym równym pismem, któremu zawdzięczał błyskotliwą karierę urzędniczą, akt zgonu dozorcy Konrada Grüniga z Zwingerplatz.
Właśnie wbijał pieczątkę „Śmierć wojenna” w odpowiednią rubrykę aktu zgonu, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
Krzyknął: „Proszę wejść!”, i zobaczył na klamce dłoń swojego sekretarza i współpracownika, pana Richarda Falkenhaina.
Zza nikłej postaci urzędnika wynurzyła się tęga postać mężczyzny w masce i kapeluszu. Mężczyzna ten dźwigał jakieś duże pudło, które przypominało futerał od wiolonczeli, lecz było od niego znacznie węższe.
– Witam pana, drogi doktorze. – Przybyły wyciągnął dłoń na powitanie. – Ileż to już lat nie miałem przyjemności pana widzieć!
– Witam pana. – Rewe, ściskając rękę mężczyzny, przypomniał sobie natychmiast jego nazwisko, a nade wszystko adres.
Taki sam jak ten, który miał chwilę wcześniej przed oczami.
Te dwie informacje, nazwisko i adres, pojawiały się w jego mózgu po trzydziestu latach pracy natychmiast i automatycznie.
– Witam pana serdecznie, panie radco kryminalny. Nie widzieliśmy się dokładnie jedenaście lat. Proszę, proszę, niech pan radca kryminalny spocznie! Kiedyś często pan u mnie bywał. Moje archiwum było czasami pańskim drugim domem. Czym mogę służyć dzisiaj?
– Tak, doktorze. – Mock przerzucił płaszcz przez oparcie skórzanego fotela i opadł nań, powodując swym masywnym ciałem lekki syk powietrza. Był bardzo niewyspany. – To jedenaście lat. Dużo się w tym czasie zmieniło. Ale my się wcale nie zmieniliśmy! Pan wygląda tak jak przed laty, a ja. nie zmieniłem się wewnętrznie, psychicznie.