– Ja natomiast zmieniłem się wewnętrznie – powiedział Rewe i obiema rękami przycisnął do skroni resztki siwych włosów.
Zapadło milczenie. Rewe nie miał zamiaru wyjaśniać swej wewnętrznej metamorfozy, a Mock – słuchać kolejnej opowieści o żołnierskiej śmierci na polu chwały albo pod zgliszczami Breslau.
– Ale z pewnością zachował pan swoją słynną pamięć i swoją słynną dyskrecję – powiedział kapitan. – Zapytał pan, czym może służyć dzisiaj. Tym samym co zawsze, mój drogi doktorze! Swoją pamięcią, swoją dyskrecją i swoim archiwum.
– Słucham pana, panie. panie. – Rewe postukał paznokciami o brzeg swojego biurka, by ukryć zakłopotanie spowodowane nieznajomością szarży swojego rozmówcy.
– Dorobiłem się tytułu kapitana – powiedział Mock i założył nogę na nogę, świecąc wypastowanym trzewikiem.
– A zatem w czym mogę panu kapitanowi pomóc?
– To urzędowe zadanie, doktorze Rewe – powiedział twardo Mock.
– Choć ja sam nie wyglądam bez munduru zbyt urzędowo. A zresztą po co ja to mówię. – Ton jego głosu złagodniał.
– Pan wszystkie moje prośby spełniał z jednakową dyskrecją, niezależnie od tego, jakie one były. Poza tym pana znakiem firmowym była zawsze dokładność i precyzja.
– Słucham pana kapitana – powtórzył Rewe beznamiętnym głosem, jakby te komplementy nie zrobiły na nim większego wrażenia, co zresztą nieco zaniepokoiło Mocka.
– Chciałbym prosić o wszystkie dostępne w pańskim urzędzie informacje na temat osób noszących nazwisko Gnerlich i Bresler. – Kapitan przyglądał się nieufnie swojemu rozmówcy. – Byłbym wdzięczny za wszystko, co jest w aktach i w księgach adresowych.
– To wymaga kilku godzin pracy – zasępił się Rewe. – Nie wiem, czy uda mi się zrobić to dzisiaj. Wie pan, kapitanie, jesteśmy tu tylko we dwóch z Falkenhainem.
– Ależ drogi doktorze – uśmiechnął się Mock. – Dzisiaj czy jutro. Co za różnica? Przecież jeszcze nie umieramy, jeszcze twierdza niezdobyta. Jestem przekonany, że lepiej się będzie panu pracowało z dobrym papierosem w ustach. – Mówiąc to, ułożył równo dziesięć paczek laurensów na biurku Rewego.
– Niech pan to zabierze, kapitanie. – Ton głosu kierownika zabrzęczał nieprzyjemnie.
– Nie potrzebuję tego. Proszę przyjść jutro rano. To wszystko. – Rewe wstał.
– Dobrze, panie doktorze – Mock zsunął z powrotem papierosy do teczki.
– Jutro przyjdzie po pańską ekspertyzę mój posłaniec. To dziesięcioletni chłopiec nazwiskiem Arthur Grünig. Ach, i wie pan co? On zabierze również to pudło. – Postawił futerał na ziemi. – Ja wiem, że pańskie biuro to nie przechowalnia bagażu, ale proszę mi wybaczyć, za stary jestem na dźwiganie tego żelastwa.
Czy mogę?
– Do widzenia panu. – Rewe skinął głową i nie wyciągnął ręki na pożegnanie. – Jutro niech ten chłopiec przyjdzie rano.
Kiedy Mock podchodził do drzwi, usłyszał jeszcze cichy głos Rewego. Odwrócił się i spojrzał na urzędnika w zarękawkach, sztywno stojącego przy biurku. Nagły huk szarpnął budynkiem. Z fosy wzbiły się fontanny wody. Mock ukucnął, odruchowo zasłaniając głowę ramieniem. Z sufitu posypały się strużki pyłu. Na jednej ze ścian zjechała w dół sucha warstwa tynku. Rewe wciąż stał wyprostowany.
– Nie dosłyszałem, co pan powiedział, doktorze – mruknął Mock i uważnie zlustrował stan swojego garnituru.
– Powiedziałem, że u mnie, w odróżnieniu od pana, nastąpiła duża wewnętrzna zmiana. – Rewe patrzył na Mocka nieruchomymi oczami i czuł wodę wzbierającą w płucach. – Rak oskrzeli jest chyba znaczną zmianą wewnętrzną, nie sądzi pan?
To był trzeci powód uniemożliwiający Rewemu słodkie lenistwo w ostatnich dniach istnienia twierdzy Breslau.
BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,
DZIEWIĄTA RANO
Mock czuł nieznośny ból w plecach. Powierzchnia kanapy urozmaicona była wieloma rozpadlinami, które zostały wytłoczone przez siedzenia fotografujących się ludzi. Co gorsza, w kanapowych dolinach krył się największy nieprzyjaciel snu – pluskwy. Te płaskie stworzenia o czerwonawych przeźroczystych grzbietach Mock uznał za swoich osobistych perfidnych wrogów, ponieważ ich ataki następowały kilkakrotnie – i to zawsze wtedy, gdy znajdował się na granicy jawy i snu.
Już udawało mu się wytłumić wszystkie wyrzuty sumienia, już przestawał widzieć zapłakaną twarz Karen i dobrotliwe spojrzenie doktora Zuckermanna, już rozmywał się obraz małego Artura Grüniga, z płonącymi policzkami przyglądającego się orgii, już słyszał jakieś głosy, które od dzieciństwa były zwiastunami snu, gdy nagle podrywał go piekący ból, powodowany przez wydzielinę pluskwich przyssawek.
Podskakiwał wtedy do góry i zapalał lampę naftową, mimo złorzeczeń Hanuscha dochodzących z pokoju obok: „A mówiłem, że u mnie żadne wygody”. Po chwili złorzeczenia milkły, a właściciel salonu uspokajał się, przypominając sobie cenę, jaką jegomość płaci za zapluskwiony pokój. Mock przeszukiwał wtedy koc i własną bieliznę, wytrzepywał z półtuzina pluskiew na podłogę, gdzie je wygniatał, klnąc wściekle.
Ich ciała pękały, wypuszczając smrodliwe opary, a Mock miotał się po atelier w poszukiwaniu jakichś naczyń, które mógłby napełnić wodą i wstawić do nich nogi kanapy, by chociaż odciąć pluskwom drogę od dołu. Nie znajdował jednak żadnych naczyń i znów się kładł na kanapie, wystawiając swój mózg na kąsanie erynii, a ciało na cięcia pluskiew. Nad ranem zwyciężył wszystko sen, podobny do ciężkiego odurzenia. Kapitan obudził się po prawie nieprzespanej nocy i podrapał po załamaniach ciała, rozrywając cienkie strupy.
Siedział przez dwa kwadranse na kanapie w bieliźnianym kombinezonie i przy wtórze własnych przekleństw wciskał jakąś starą linijkę za kombinezon, aby się podrapać.
Hanusch pewnie już dawno jest przy budowaniu barykad, myślał z niechęcią o swoim gospodarzu, ciekaw jestem, czy jego też gryzą pluskwy.
Wstał, zwiedził cały salon fotograficzny i znalazł w końcu miejsce, którego usilnie szukał. Oddając mocz w ciasnym pomieszczeniu, poczuł klaustrofobiczny napór ścian. Wydawało mu się, że ożyły. Uczucie to zostało spotęgowane jasnymi odblaskami, które pojawiły się na ścianach ubikacji. Błyski te dostawały się przez małe okienko ubikacji wychodzące na podwórze.
Mock boleśnie wycisnął z siebie ostatnie wydzieliny i wyjrzał na zewnątrz. Kamienica po drugiej stronie podwórka, w której mieścił się hotel, błyszczała w ogniu.
Nagle nad podwórkiem zapadła ciemność. Podmuch niedalekiego wybuchu odrzucił go od okna. Pocisk uderzył w podwórko, w sam środek piaskownicy. Fontanna piasku wzniosła się ku górze, a jego mały strumień zabrzęczał po szybach. Następny wybuch był tak blisko, że omal nie rozsadził Mockowi bębenków.
Kapitan chwycił się za uszy i usiadł na zamkniętej muszli klozetowej. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia śledztwa w sprawie morderstwa Berty Flogner poczuł paraliż strachu. Jednocześnie z tym uczuciem ogarnęły go na powrót religijne myśli i deterministyczne spekulacje. Był pewien, że teraz, kiedy zbliżał się do celu, Bóg znów mu przeszkodzi w jego osiągnięciu. Motywacja Jego postępowania jest oczywista, myślał, ja muszę wciąż „łaknąć sprawiedliwości”, czyli nie może stać się jej zadość. Co jednak, jeśli Stwórca postanowił przeszkodzić mi ostatecznie w tym „łaknieniu”?
Odrzucił tę myśl i wyjrzał przez okno. Jego eschatologiczne intuicje były potwierdzane przez zjawiska zewnętrzne: budynek drżał w posadach, dymiący gruz ścielił się po podwórku, a tynk na suficie toalety przecięły dwie ukośne rysy. Na ten widok Mock wybiegł z ubikacji do atelier i – poruszając się prawie po omacku – padł na zapluskwioną kanapę. Ręce rozpostarł na oparciu kanapy, a głowę odrzucił do tyłu, napinając boleśnie mięśnie szyi. Otwartymi ustami wciągał głośno powietrze. W jego ciele wybuchały małe eksplozje bólu. Plecy ktoś wkręcał mu zaostrzoną rurę. Oddech sprawiał coraz większą trudność.