Выбрать главу

Gnerlich uśmiechnął się, lecz pod skórą coś się na jego twarzy poruszyło. Węzły mięśni zadrżały, opięte natychmiast czerwieniejącą gwałtownie skórą. Wyjął ręce z kieszeni i podniósł je do oczu. Patrzył uważnie, jak zaciskają się pięści i jak bieleją kostki dłoni.

– Nie jestem Żydem, Mock – powiedział cicho.

– Pochodzę z rzymskokatolickiej rodziny – jeszcze bardziej ściszył głos. – O przeklętym nazwisku Bresler. A to moje obrzezanie miało charakter zdrowotny, a nie rytualny. Miałem stulejkę, rozumiecie!

– Tak, wiem o tym, Hans – Hellner była przerażona. – I na pewno się łatwo obronisz przed zarzutami.

– Gdyby nie ty, stara kurwo – głos Breslera znów opadł – to by nie było żadnych zarzutów.

Hellner gwałtownie wstała. Wielka puszka z ługiem wpadła do wody. Mock, widząc to, usiłował wyleźć z wanny. Hellner rzuciła się na niego z pazurami. Huk wystrzału wstrząsnął łazienką, a kula, miotana rykoszetem, rozbiła kafelek z niebieskim wędrowcem maszerującym w sobie tylko wiadomym kierunku. Nad głową Hellner pojawiła się różowa mgła. Kiedy rzucała się na Mocka, w jej oczach malowało się bezbrzeżne zdumienie. Całym ciężarem runęła na niego i znaleźli się razem w wannie. Spośród jej skołtunionych włosów wypływała ciemna krew w regularnych pulsacjach.

Mock szybko wydostał się z wanny i wyjąc z bólu, przesunął dźwignię prysznica. Lał po sobie zimną wodę, a mokre siwe włosy na jego ciele układały się smugami jak wodorosty. W ługowej kąpieli ciało Hellner podrygiwało w agonii. W łazience rozeszła się woń spalenizny.

Gnerlich obojętnie obserwował Mocka i zupełnie się nie przejmował strumieniami wody, które pryskały po łazience, mocząc również jego świeżo odprasowane spodnie. Mock wyłączył prysznic i wyczołgał się w łazienki. Jego mokre czerwone ciało owiały podmuchy zimnego przeciągu. Gnerlich wyszedł również i nadepnął Mockowi na kark.

Kapitan leżał rozpłaszczony na brudnych kamiennych płytkach i zaczął bezgłośnie prosić o miłosierną kulę.

– Nie zabiję cię, Mock – powiedział Gnerlich, jakby czytając w jego myślach. – Przecież wciąż musisz mnie ścigać. Wciąż musisz łaknąć sprawiedliwości. Znikam, ale ty mnie ścigaj. Przecież jeśli nie tropisz ludzi, nie istniejesz.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

PIĄTA PO POŁUDNIU

Mock siedział w kuchni i zanurzał co chwila poparzoną twarz w zlewie wypełnionym zimną wodą z octem. Drżał od chłodu, chociaż rozpalił pod kuchnią i ubrał się ciepło w kilka warstw czystej bielizny. Okrycie wierzchnie miał w fatalnym stanie: jasny płaszcz z wielbłądziej wełny był zbryzgany krwią, podobnie jak kołnierz i klapy brązowej marynarki, a rozdarta prawie na pół koszula wisiała na zaciśniętym węźle krawata.

Mock kolejny raz włożył policzek do zimnej wody. Jego ucho wyłapywało pod powierzchnią jakieś odległe dźwięki: eksplozje, drżenia, regularne dudnienia – jakby ktoś uderzał w rury.

Ból poparzonej twarzy ustawał, by znowu powrócić, kiedy wynurzał głowę z lodowatej wody. Wtedy też niecała woda wylewała się z uszu i tworzyła filtr, który wytłumiał zewnętrzne odgłosy, odgradzając Mocka od świata płonącego Breslau.

Nie słyszał zatem ani szczęknięcia zamka w drzwiach, ani lekkich kroków w przedpokoju. Znów zanurzył twarz w wodzie. Tym razem jedno i drugie oko znalazło się podwodą. Przez przejrzystą, drgającą i zniekształcającą warstwę płynu zauważył, że lampa naftowa w kuchni gaśnie, a potem znowu płonie dawnym blaskiem. Trzymając wciąż głowę w wodzie, zrozumiał, dlaczego tak się dzieje. Jakaś postać przesłaniała lampę, a potem, odchylając się, znów pozwalała jej rozświetlać całe pomieszczenie. To na pewno Karen przyszła, powiedział do siebie, wywołując bulgot w zlewie, albo nie, to na pewno uwolniona hrabina.

Mock gwałtownie wyciągnął głowę z wody, a jego włosy chlapnęły po ścianie cienkimi strużkami. W kuchni była jeszcze jedna osoba. Nie była to ani jego żona, ani Gertruda von Mogmitz. Profesor Rudolf Brendel był reprezentantem innej płci.

– Wiara pana wybawiła, drogi kapitanie – powiedział profesor, patrząc ze łzami w oczach na Mocka. – Ocalał pan z Festung Breslau.

– Nie rozumiem, profesorze. – Mock ocierał dłonią twarz, unikając kontaktu z wypalonym znakiem zapytania.

– Chodźmy, szybko! – Brendel objął Mocka wpół i zaczął podnosić go do góry.

– Nigdzie nie idę. – Mock odepchnął ręce profesora i usiadł ciężko na krześle. – Teraz wszystko mi pan wytłumaczy albo nie rozmawiam z panem w ogóle.

– Tutaj jest nieprzyjemna woń. – Profesor pociągnął nosem. – Jakby jakaś dama przypaliła sobie włosy żelazkiem.

– Ta dama jest w łazience. A zresztą nieważne. Zapalimy sobie, co? – powiedział spokojnie Mock. – I zabijemy tę woń. Ale nie mam już papierosów.

Profesor sięgnął do kieszeni płaszcza i w jego ręku znalazła się miękka paczka prawdziwych lucky strike’ów. Zapalniczka Brendla, przystawiona do papierosa Mocka, owiała jego skórę gorącem. Kapitan odłożył papierosa na stół.

– Nie palę – mruknął.

– Widzę, że ostatnio wiele pan przeżył – rzekł Brendel z troską w głosie. – Ale nie będę o nic wypytywał.

Teraz co innego stało się ważniejsze. Jest pan jednym z czterech ocalonych z Breslau.

Mock spojrzał na Brendla obojętnie. Ten uśmiechał się triumfalnie, tajemniczo i szeroko. Zacierał dłonie i obcasami wystukiwał na deskach podłogi jakiś powolny, majestatyczny rytm, w którym Mock – interpretujący dzisiaj różne dźwięki desek – słyszał trąby pogrzebowego marsza.

– Jak pan na pewno wie – Brendel zaciągnął się głęboko papierosem – mój ojciec, Rudolf Brendel senior, jest fizykiem i twórcą pocisku z rdzeniem uranowym.

– Tak, wiem – Mock przerwał rozmyślania o cierpieniu i zainteresował się wyraźnie. – I co z tego?

– Niech pan słucha dalej. – Filozof zgniótł niedopałek i pocierał dłonią zarośnięty policzek. – Mój ojciec zorganizował dla mnie pomoc. Dziś rano do nadbrzeża przy politechnice przypłynęły ze Stettina dwie miniaturowe łodzie podwodne typu „Seehund”. Załoga każdej z nich składa się tylko z jednego człowieka. Oprócz niego w łodzi mogą się pomieścić dwie osoby. Ojciec wysłał te łodzie po mnie i moją rodzinę.

– A pan ma jakąś rodzinę? – Mock przestał odczuwać ból w policzku i przypłynęła doń nadzieja. – O ile wiem, to pańska żona i matka zginęły, prawda?

– Taka była wola Najwyższego – powiedział Brendel smutnym głosem. – Mam zatem cztery miejsca dla czterech sprawiedliwych z Breslau.

– Jak to, cztery? – Mock uruchomił liczydło w głowie, ale ono zacinało się ciągle. Piekła go podrażniona ługiem skóra, kurczyły się boleśnie brzegi rany zadanej pogrzebaczem.

– Nie mogę się doliczyć.

– Dwie trzyosobowe łodzie – profesor tłumaczył cierpliwie – to sześć miejsc, tak?

– Tak.

– Dobrze. Są dwaj marynarze. Jeden kieruje jedną łodzią, drugi – drugą. Ile jest zatem wolnych miejsc w każdej łodzi?

– Po dwa miejsca – odpowiedział po chwili Mock, a jego zmarszczone brwi sugerowały, że odpowiedź ta sprawiła mu taki kłopot, jakby rozwiązywał skomplikowane równanie trygonometryczne.

– W pierwszej łodzi – krzyknął Brendel – odpłynę ja z hrabiną von Mogmitz. Widzi pan, kobieta, która wypełnia dziewięć błogosławieństw, ocaleje. A zatem w pierwszej łodzi ja z nią, a w drugiej pan. Ale z kim? Kto jest jeszcze wart uratowania z tego piekła?

– Zaraz, zaraz. – Mock zacisnął powieki i poczuł pod nimi palące ziarenka soli.

– O czym pan mówi? Gdzie ona jest?

– Jest u mnie, w moim mieszkaniu.

– Z oczu profesora spadły binokle i zachybotały na łańcuszku.

– Wczoraj zlikwidowano obóz na Bergstrasse, Gnerlich trafił na front, a większość więźniów ewakuowano do Burgweide. Kryminaliści zgłosili się na ochotnika do pułku SS – Besslein. Hrabina od wczoraj jest u mnie. A teraz niech pan się skupi, kapitanie, dzisiaj, najdalej za dwie godziny, musimy stąd odpłynąć. Los czwartego sprawiedliwego jest w pańskich rękach.