Mock zanurzył głowę w zlewie aż poszyję i poruszył kilkakrotnie powiekami. Wraz z resztkami soli, które wymywał spod powiek, opuszczały go złogi i toksyny ponurych myśli. Wśród bąbelków, które wypuszczał, widział dwie postaci: swoją żonę Karen, której marzeniem było opuszczenie tego miasta, i jeszcze jedną osobę, której to było całkowicie obojętne. Wyjął głowę ze zlewu i spojrzał przez płynne soczewki wody na profesora Brendla.
– Moja żona zaginęła – powiedział wolno. – Ale znam kogoś, kto jest wart opuszczenia Breslau.
– No to idziemy! Szybko!
– I co ciekawsze, pan też go zna. – powiedział Mock, lecz profesor już tego nie słyszał.
BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,
SZÓSTA PO POŁUDNIU
Zapadał zmierzch.
Robert Kutzner, dowódca brygady robotniczej budującej barykady na Schwertstrasse, dał sygnał do zakończenia pracy. Jego ludzie odkładali łopaty i kilofy, a potem przysiadali na skrzynkach i deskach opartych o kamienie, aby wypalić papierosa na rozchodne. Weterani okaleczeni na wojnie, starzy mężczyźni niezdolni już donoszenia broni oraz młodzi chłopcy wygrażający pięściami rosyjskim samolotom sięgali do kieszeni i wyciągali stamtąd pogniecione papierosy lub kulki tytoniu owinięte obierkami z jabłek.
Zaciągali się chciwie, śliniąc nieelegancko ustniki, i co chwila kierowali pogardliwy wzrok ku staremu profesorowi, który nie pracował wraz z nimi, nie witał się z nimi ani nie rozmawiał, tylko siedział na gruzach po dziesięć godzin dziennie i zasmarowywał kolejne kartki ołówkiem. Czynił to z takim napięciem i tak gorączkowo, jakby zaraz miała go trafić rosyjska bomba i rozdmuchać na cztery strony świata jego gryzmoły.
Profesor Knopp nie przejmował się zbytnio wrogimi spojrzeniami kolegów z Volkssturmu i ostrzył kolejny ołówek. Podczas tej czynności zastanawiał się nad pewnymi niedoskonałościami tradycyjnych koncepcji teodycei. Wczoraj już się uporał z teorią Leibniza, rzucając w myślach gromy na wyznawcę optymizmu, ulubieńca książąt i księżniczek, siedemnastowiecznego człowieka sukcesu, który nie widział nigdy rozpadu wartości przy łóżku umierającego dziecka.
Dzisiaj pasja polemiczna Knoppa przybierała postać kunsztownych, długich i rozczłonkowanych zdań, którymi miotał w Leibniza z taką siłą, z jaką wczoraj spadały bomby na Breslau. Właśnie wynajdywał antynomie w koncepcji cierpienia jako mniejszego dobra, kiedy do jego uszu doszedł warkot silnika, a jego oczom przedstawił się widok dwóch mężczyzn zsiadających z motocykla z bocznym wózkiem.
Obaj ruszyli w jego stronę, co go trochę zaniepokoiło.
– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedział niższy z nich znajomym głosem.
– Dobry wieczór – odrzekł profesor, przyglądając się dwóm cywilom i wytężając swoją fotograficzną pamięć.
Nie odmówiła mu ona posłuszeństwa. Przed nim stał starszy człowiek w masce na twarzy, z którym kilka dni temu rozmawiał o swojej koncepcji dziewięciu błogosławieństw. Nosił jakieś krótkie nazwisko na „M”. Drugi mężczyzna stał nieco z boku i nie odzywał się ani słowem. Jego twarz ukryta była za motocyklowymi goglami, a głowę opinała za mała czapka pilotka.
– Pan pozwoli, panie profesorze – niższy mężczyzna zdjął kapelusz, w którym ziała wyszarpana czymś dziura – że przedstawię panu profesora filozofii Rudolfa Brendla.
Przedstawiani sobie mężczyźni wyciągnęli prawice. Człowiek w masce kontynuował:
– Ta prezentacja jest chyba niepotrzebna. Panowie się świetnie znają.
– Czyżby? – zapytał profesor i przyjrzał się uważnie kierowcy motocykla.
– Miałem już zaszczyt poznać pana profesora z jego prac, a zwłaszcza z doskonałego artykułu w „Wörter und Sachen” na temat symboliki zwierząt. – Kierowca zdjął czapkę i gogle, po czym przyklepał swoje niezbyt gęste włosy.
– Ale dopiero teraz mam honor poznać pana osobiście.
– Naprawdę? Panowie się nie znają? – zapytał „ten – na – M”. – Musieli się panowie już poznać!
Mężczyźni przyglądali się sobie uważnie i kręcili przecząco głowami.
– Nie, nie znam pana profesora – powiedział Knopp.
– Wiem z całą pewnością, że nigdy nie spotkałem osobiście profesora Knoppa – powiedział przedstawiony. – Takie spotkanie zapamiętałbym do końca życia.
– Niemożliwe – głos człowieka w masce zadrżał z emocji. – Panowie się już poznali.
– A to niby kiedy? – Knopp się zirytował.
Człowiek „na M” stał jak skamieniały. Gwałtownym ruchem ściągnął maskę z twarzy. Na jego policzku wypalony był jakiś znak, który Knoppowi przypominał starogrecką literę „kappa”. Kratery i poparzenia spływały potem.
– Już mówię – sapnął poparzony. – Kiedy byłem u pana profesora, tutaj na gruzach, ponad tydzień temu, mówił mi pan, że pańską koncepcją dziewięciu błogosławieństw interesowała się jakaś kobieta. Przychodził do pana profesora jej wysłannik, który przynosił kartki z jej pytaniami. Czy tak właśnie było?
– Nie zmyśliłem tego, mój drogi panie! – gniewnie prychnął profesor Knopp, przypominając sobie, że jego rozmówca miał stopień kapitana.
– Dobrze – kontynuował kapitan. – Ja zapytałem wtedy pana profesora, czy człowiek ten nazywał się Brendel, a pan to potwierdził, przyznaję, po dłuższym zastanowieniu, ale jednak pan potwierdził.
A oto właśnie stoi przed panem Brendel, a pan mówi, że nigdy go nie widział.
– Czy ja jestem o coś oskarżony, kapitanie? – Profesor Knopp wstał i wziął się pod boki. – Kim pan właściwie jest, że bierze mnie pan w jakiś krzyżowy ogień pytań?
– Ależ nie, drogi profesorze – wtrącił się profesor Brendel. – Nie jest pan o nic oskarżony. Przyszliśmy tutaj, aby pana uratować. Mock – zwrócił się do kapitana – o co panu właściwie chodzi? Miał pan wskazać człowieka, który jest wart opuszczenia tej przeklętej twierdzy. Nawet w najśmielszych marzeniach nie sądziłem, że może chodzić o profesora Knoppa. A kiedy już przyjeżdżamy po profesora, to pan się bawi w jakieś przesłuchanie!
– Przepraszam – powiedział Mock i wystawił swe popalone oblicze na podmuchy dymu unoszącego się z gruzów. Dym ten niósł ze sobą smród i sadzę, ale Mockowi było to obojętne. Byle tylko coś dmuchało w poparzoną twarz, pomyślał.
– Miałem dziś wypadek – powiedział wolno.
– I jestem trochę rozstrojony. Ale do rzeczy. – Potrząsnął głową.
– Panowie się nie poznają, czyli musiała zajść jakaś pomyłka. Pamiętam, że pan profesor Knopp przekręcił raz czy dwa moje nazwisko. – I tu zwrócił się do teologa:
– Proszę mi wybaczyć to pytanie. Ale. Czy panu profesorowi nie mylą się czasami nazwiska?
– Owszem – mruknął udobruchany Knopp. – Mylą mi się nazwiska. Ale, podkreślam, wyłącznie nowożytne. Nigdy mi się nie pomylił Meliton z Sardes z Romanem Melodosem!
– Czyli istnieje możliwość – ciągnął Mock – że ten wysłannik kobiety zainteresowanej dziewięcioma błogosławieństwami nazywał się inaczej, nie „Brendel”? Czy mógł pan w rozmowie zemną przekręcić jego nazwisko?
– Tak, to możliwe.
– Może było ono podobne do „Brendel”?
– Pewnie podobne. Myli się to, co jest podobne.
– A teraz mam do pana ogromną prośbę, profesorze – powiedział wolno Mock. – Proszę się skoncentrować.
– Ja zawsze jestem skoncentrowany, mój panie. – Knopp znów się nastroszył.
– Może ten człowiek nazywał się Bresler? – Mock wypowiedział to nienaturalnym, suchym głosem.
– Bresler? – przerwał profesor Brendel.
– Tak się kiedyś nazywał Gnerlich!
– Dlaczego pan mi o tym nie powiedział? – Przez twarz Mocka przebiegały skurcze bólu.
– Nie wiem dlaczego. Czy to ważne? – Brendel wzniósł oczy ku górze, by pokazać, jak wielką ma w sobie cnotę cierpliwości.