Выбрать главу

– A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! – wrzasnął profesor Knopp.

– Obaj zwariowaliście! Jeden mnie wypytuje jak na policyjnym przesłuchaniu, a drugi bredzi coś o ocaleniu. Mam was wszystkich – i tu padło zgoła nieprofesorskie słowo – głęboko w dupie!

Teolog wrzucił swoje materiały do pudła, a pudło wsunął pod pachę. Potykając się, ruszył przez ruiny, a z jego ust padały dalsze nieprofesorskie soczyste frazy.

– Proszę poczekać, panie profesorze! – Mock chwycił go za rękaw. – Jeszcze jedno pytanie. Kiedy przychodził do pana ten wysłannik od kobiety?

– Kilka miesięcy temu. – odparł Knopp, zaskoczony mocnym chwytem Mocka. – Jeszcze leżał śnieg.

– Od kiedy Gertruda von Mogmitz przebywała w obozie na Bergstrasse? – z tym pytaniem Mock zwrócił się do Brendla. – Od listopada ubiegłego roku.

– Jeszcze jedno pytanie, profesorze Knopp. – Mock nie puszczał rękawa jego jesionki.

– Miało być jedno. – Teolog, wyraźnie zdenerwowany mocnym uchwytem Mocka, uderzył go delikatnie po dłoni.

Kapitan posłusznie puścił rękaw profesora Knoppa i zaczął przeszukiwać kieszenie. Po dłuższej chwili w jego dłoni znalazło się przedarte na pół zdjęcie.

– Czy to ten? – zapytał Mock.

– Tak, to ten do mnie przychodził – odparł profesor Knopp, widząc dumną twarz Gnerlicha.

– To ten bydlak. – I znów padł wyraz nie mający wiele wspólnego z uniwersytecką aulą.

Knopp spojrzał przeciągle na Brendla.

– No co, profesorze, z tym ocaleniem z Breslau? – zapytał pogardliwie. – Już ocalałem czy za chwilę ocaleję?

– Pańska wiedza pana ocaliła – powiedział cicho Brendel.

Zadrżała ziemia, między ruinami pojawiły się języki ognia. Pełzały jak lawa. Sto metrów od nich uderzył w niebo słup dymu. Pochylili głowy. Okruchy gruzu zastukały po ceratowym płaszczu Brendla.

– Tędy – krzyknął Brendel i wszyscy trzej potruchtali wśród ruin w stronę motocykla. Mock trzymał pod pachą kartonowe pudło z notatkami profesora. W tym uchwycie była jakaś pieszczota – jakby w pudle znajdowały się nie materiały o Melitonie z Sardes, lecz relikwie świętych.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

ÓSMA WIECZÓR

Mock nie wypuszczał pudła z rąk, nawet kiedy weszli do mieszkania profesora Brendla na Borsigstrasse.

Ściskał je mocno, także w profesorskiej toalecie. Gdy przerażony filozof miotał się po pustym mieszkaniu i płakał z powodu nieobecności hrabiny von Mogmitz, Mock przyciskał pudło do piersi, zadziwiając teologa swoim uwielbieniem dla Melitona z Sardes.

Dopiero kiedy profesor Brendel znalazł kartkę od hrabiny z informacją, że wszyscy udali się na nadbrzeże przy politechnice, Knopp stanowczo wyrwał pudło Mockowi i poniósł je sam pod pachą. Przystań przy politechnice była niegdyś celem niedzielnych wycieczek mieszkańców Breslau. Tutaj wiosną, latem i wczesną jesienią kawiarnia „Villa Josephsburg” zapraszała na wielki taras, wiszący nad leniwymi wodami Odry. Kupcy, rzemieślnicy, arystokraci i kirasjerzy siadali pod kraciastymi parasolami i raczyli się struclami makowymi i kawą z palarni Emmerichera. Damy wyciągały papierosy, wkładały je do długich cygarniczek, a dżentelmeni doskakiwali z płonącymi zapałkami. Potem przystań przejął Narodowosocjalistyczny Związek Studentów i tutaj dzielne dzieci Führera zaprawiały w zawodach wioślarskich swe stalowe mięśnie. Teraz nie było smug wonnego dymu ani spojrzeń iskrzących flirtem. Nie było również zawołań „ahoj”, wydobywających się z dzielnych młodych gardeł. Pod złamanym parasolem, prawie w zupełnej ciemności, siedziały trzy postaci, zwieszając głowy nad wielką walizką z błyszczącymi okuciami. Scena, którą Mock ujrzał, była odwzorowaniem dawnych czasów, ale smutnym i nieudolnym, była parodią świetności tego lokalu.

Oto, tak jak niegdyś, dwaj żołnierze rzucali się z gazowymi zapalniczkami w stronę damy. Oprócz tego wszystko było inne: wynędzniała dama ubrana była w poszarpany płaszczyki wytarty kapelusz, a dwaj wojskowi nie mieli na sobie mundurów galowych, lecz pomazane smarem mundury polowe. Nikt nie podawał lodów, a po drugiej stronie rzeki nie rozsypywały się na niebie sztuczne ognie, lecz wznosiły się płomienie wybuchów.

Do przystani nie były przycumowane statki turystyczne ani szerokie łodzie spacerowe, lecz na targanej wiatrem fali kiwały się dwa cygara miniaturowych łodzi podwodnych typu „Seehund”. Mock podbiegł do hrabiny von Mogmitz, przypadł do jej stóp i pocałował w obie ręce. Pogłaskała go po głowie, a potem po spalonym policzku. Syknął z bólu, ale tego nie usłyszała. Wyjęła notatniki napisała coś gorączkowo. Brendel oświetlił latarką stenograficzny zapis.

– Tak jest, pani hrabino – powiedział drżącym ze wzruszenia głosem. – Będzie tak, jak pani sama sobie życzy.

A to jest – wskazał na teologa – profesor Knopp.

Hrabina podskoczyła z radości jak dziewczynka i wyciągnęła rękę do profesora. Ten tak długo przyciskał usta do jej wątłej dłoni, jakby chciał wargami policzyć wszystkie kruche kości. Hrabina usiadła znów przystoliku i nakreśliła szybko kilka fal, linii i kropek.

– To cud. Bóg tak chciał – odczytywał Brendel. – Był pan moją inspiracją, a teraz Bóg pana ocalił.

Teolog rozejrzał się dokoła, a z jego ukradkiem rzucanych spojrzeń łatwo można było wywnioskować, że chętnie jeszcze raz przywitałby się z hrabiną. Po chwili całą jego uwagę skupił Brendel.

– Panie profesorze – powiedział Brendel – będę miał zaszczyt towarzyszyć panu w naszej podróży. My popłyniemy razem pierwszą łodzią, a kapitan Mock z hrabiną von Mogmitz.

Knopp zbliżył się do Mocka i wyciągnął do niego dłoń.

– Przepraszam za opryskliwość – rzekł. – Nie wiem, jak panu dziękować, że pan pomyślał o moim ocaleniu.

– Wie pan, profesorze. – Mock wstał, wziął profesora pod ramię i podprowadził do barierki tarasu.

– Znam dobrze to miasto – wskazał ręką na pejzaż od Wzgórza Holteia do wieży wodnej Am Wiedendamme. – Wiem, że ono nie zasługuje na pana, pan przerasta to miasto, i szkoda, by pan poległ pod jego gruzami. Melitonz Sardes nie powinien ginąć za Hitlera.

Knopp ujął dłoń Mocka oburącz i mocno ją ścisnął. W jego oczach pokazały się łzy, które równie dobrze mogły być blaskiem i odbiciem dalekich eksplozyj. Odwrócił się i, dźwigając pudło pod pachą, ruszył ku łodzi podwodnej, poprzedzany przez sternika.

Brendel, po czułym pożegnaniu z hrabiną, podszedł do Mocka i powiedział:

– Do zobaczenia, kapitanie, w lepszych czasach.

– W najlepszym z możliwych światów – powiedział Mock i uściskał filozofa.

Stał na tarasie przystani i obserwował, jak obaj uczeni gramolą się do włazu. Marynarz odcumował i również zniknął w łodzi.

„Seehund” zaczął się zanurzać. Przez chwilę widać było zmęczone oczy marynarza. Mock podziwiał jego wytrzymałość i umiejętności. Nie najlepiej znał się na ubotach, ale był pewien, że kierowanie łodzią w pojedynkę jest bardzo trudne. Po chwili łódź zniknęła za zakrętem rzeki na wysokości Ogrodu Zoologicznego.

Drugi marynarz podszedł do Mocka.

– Płyniemy? Pani jest już gotowa? – zapytał.

– Posłuchajcie, marynarzu. – Mock objął marynarza zaszyję. – Jak się nazywacie?

– Bosman Lothar Fabiunke.

– Dobrze – Mock pociągnął za sobą marynarza w to samo miejsce, w którym stał przedtem z profesorem Knoppem.

– A ja jestem kapitan Eberhard Mock, oficer kripo, rozumiecie, sierżancie?

– Tak jest, panie kapitanie – marynarz spojrzał z niedowierzaniem na sfatygowany cywilny ubiór Mocka.

– Mam do was prośbę, bosmanie – na poparzonej twarzy Mocka sztuczny uśmiech przez chwilę walczył z bolesnymi drgawkami skóry. Stary policjant wyjął z teczki butelkę koniaku i wręczył ją żołnierzowi. – Chciałbym z tą panią porozmawiać bez świadków. Sam na sam. Rozumiecie? Idźcie na spacer i wróćcie za godzinę, dobrze?

– Tak jest – krzyknął Fabiunke i mrugnął do Mocka porozumiewawczo.

– Jeśli będzie państwu zimno, proszę wejść do łodzi. Zapalę silnik.