Выбрать главу

— Co to takiego? — zainteresował się Barney.

— Dobra handlowe — Lynn wpychał kolejną skrzynie z nalepką , JACK DANIELS” przez otwartą klapę ciężarówki. — Ottar podpisał kontrakt. Byłem niezwykle zdziwiony odkryciem tu tłumacza przysięgłego znającego islandzki…

— W Hollywood może pan znaleźć wszystko.

— Ottar zgodził się w końcu uczyć angielskiego pod warunkiem, że wróci do domu. Rozwinęło się w nim upodobanie do napojów destylowanych i umówiliśmy się z nim na zapłata w wysokości jednej butelki whisky za każdy dzień nauki.

— Nie mogliście wepchnąć mu jakiejś zwykłej chory — spylał Barney w momencie, gdy windowano do samochodu kolejną skrzynie „Jacka Danielsa”. — Już widzę, jak się będę z tego tłumaczył lewymi rachunkami.

— Próbowaliśmy — Dallas wpychał właśnie trzecią skrzynię. — Podsunęliśmy mu trochę „Old Overcoat” — to dziewięćdziesięcioprocentowy spirytus zbożowy, ale w ogóle nie było o czym gadać. Już zdążył sobie wyrobić wyjątkowo wyrafinowane podniebienie. Dwa miesiące — pięć skrzynek. Tak przewiduje umowa.

Lynn wdrapał się do środka i Barney mógł podziwiać jego wysokie do kolan buty, owijacze, myśliwską kurtkę zaopatrzoną w liczne kieszenie i myśliwski nóż w pochwie.

— Po co panu ten strój Old Shatterhanda? — spytał.

— W celu przeżycia i dla zapewnienia sobie komfortu, należnego istocie ludzkiej — odpowiedział Lynn, szukając miejsca na śpiwór, a jednocześnie ustawiając skrzynie w trunkiem, które Dallas spychał na niego. — DDT przeciw wszom, które bez wątpienia występują tam w wielkiej obfitości, tabletki do odkażania wody pitnej i stosowna ilość konserw. Menu tamtej epoki jest dość ograniczone i jestem tego pewien, raczej nie przystające do współczesnych gustów. Stąd pewne elementarne środki ostrożności.

— Całkiem nieźle — powiedział Barney. — Niech pan wsiada i zamknie drzwi. Ruszamy.

Mimo iż Vremiatron pojękiwał i trzeszczał z tym samym natężeniem co poprzednio, nie wywoływało to już takich sensacji, jak w czasie pierwszej podróży. Odruchy warunkowe człowieka epoki technologicznej wzuły górę i podróż w czasie stała się dla nich rzeczą tak powszednią, jak jazda windą, przelot odrzutowcem, podróż łodzią podwodną, czy start rakiety. Jedynie Gino, nowicjusz, denerwował się nieco, rzucając zatrwożone spojrzenia na aparaturę elektroniczną i zagadkowy magazyn. Ale w obliczu zupełnego spokoju pozostałych — Barney zdrzemnął się, a Dallas i duński filolog spierali się na temat celowości otworzenia jednej z butelek whisky i konsekwencji tego czynu w postaci straty jednego dnia nauki dla Ottara — znacznie się uspokoił. Gdy podróż w czasie dobiegła końca zerwał się przerażony, lecz rychło usiadł z powrotem, wręczono mu bowiem butelkę, Jednak jego oczy rozszerzyły się znacznie, gdy na zewnątrz ukazało się bladoniebieskie niebo, a zapach słonego morskiego powietrza wypełnił kabinę samochodu.

— Fantastyczny trick — stwierdził z uznaniem, wskazując na swój światłomierz. — Na czym to polega?

— Po szczegóły musisz się zwrócić do profesora — odrzekł Barney, chwytając dech po nieco zbyt wielkim łyku whisky. — To bardzo skomplikowane. Coś w rodzaju poruszania się w czasie.

— Już chwytam — Gino ustawił przysłonę na 3,5. — Tak jak zmiany stref czasowych podczas lotu z Nowego Yorku do Londynu. Słońce wydaje się stać w miejscu i lądujesz o tej samej godzinie co wyleciałeś.

— No właśnie. Coś takiego.

— Fantastyczne oświetlenie. W sam raz do zdjęć w kolorze.

— Kto prowadzi, ten nie pije — stwierdził Dallas i wychylił się, by wręczyć butelkę Texowi, który usadowił się za kierownicą w szoferce. — Walnij łyka, ale tylko jednego i jazda naprzód, kolego.

Silnik zawarczał wreszcie przy akompaniamencie jęku startera. Patrząc ponad szoferką, Barney zauważył, że jadą dokładnie wyżłobioną przez opony innego samochodu, wyraźnie widoczną w mokrym piasku i żwirze koleiną. Jego pamięć przebiła się wreszcie przez pokłady zmęczenia i zaczął walić wściekle w metalowy dach szoferki nad głową Texa.

— Włącz klakson! — krzyknął.

Z rykiem zbliżali się do cypla. Barney ruszył w kierunku wyjścia, potykając się o skrzynki i depcząc śpiącego Wikinga. Słychać było narastający warkot silnika drugiej wojskowej ciężarówki, która minęła ich, zdążając w przeciwną stronę. Barney dopadł otwartej klapy i uchwycił się kurczowo drewnianej ramy, na której trzymała się brezentowa plandeka nad jego głową. Przez mgnienie oka widział siebie samego stojącego w tyle drugiego samochodu. Siebie, z pobladłą twarzą i wytrzeszczonymi oczyma słowem idiotę. Z uczuciem sadomasochistycznej przyjemności uniósł dłoń i zagrał na nosie swemu zbaraniałemu drugiemu ja. Zaraz potem rozdzielił ich kamienisty przylądek.

— Duży ruch w tych stronach? — spytał Gino.

Ottar siadł i zaczął masować sobie bok, mamrocząc pod nosem jakieś brednie. Jens uspokoił go z łatwością, oferując tęgi łyk z butelki. W tym momencie zahamowali, ślizgając się na luźnych warstwach kamieni.

— Chatka Puchatka — przystanek końcowy — krzyknął do tyłu Tex.

Cuchnący dym w dalszym ciągu wydobywał się z kominowego otworu przysadzistego torfowego domostwa, lecz wokół nie była żywego ducha. Broń i topornie wykonane narzędzia walały się bezładnie na ziemi. Ottar na poły wyskoczył, a na poły wypadł z ciężarówki, ryknął coś, po czym chwycił się oburącz za głowa w napadzie nagłego żalu.

— Hvar erut per rakka? Komit ut(Gdzie jesteście psy? Wychodżcie!)

Złapał się za głowę po raz wtóry, szukając wzrokiem butelki, którą Lynn przezornie usunął z pola widzenia. Z domu poczęli wychodzić trzęsący się z przerażenia słudzy.

— Ruszamy — polecił Barney. — Wyładujcie te skrzynki i spytajcie Lynna, dokąd trzeba je zanieść. Nie ty, Gino! Chciałbym, żebyś poszedł ze mną.

Wspięli się na niskie wzgórze za budynkiem, brnąc przez krótką, szorstką trawę i niemal potykając się o wyleniałą, dziko wyglądającą kozę, która z bekiem uciekła jak najdalej od nich. Ze szczytu rozciągał się wyraźny widok na granitowoszary, bezkresny ocean i półkolistą zatoki o rozchodzących się w obydwie strony brzegach. Długa, grzywiasta fala rozbiła się o plażę, z sykiem przepływając miedzy kamieniami. Na samym środku zatoki wznosiła się wyspa o wysokich, stromych brzegach, wpadających wprost do spienionego morza. Nieco dalej, na samej linii horyzontu majaczyła druga, znacznie niższa wysepka.

— Kręć panoramicznie, pełne koło, całe 360 stopni. Przestudiujemy to później. Potem daj zbliżenie na wyspę.

— Może byśmy poszli nieco dalej w głąb lądu, rozejrzeć się trochę po tamtejszych widokach? — zaproponował Gino, spoglądając w obiektyw.

— Później, jeśli starczy nam czasu. Na razie niech będzie krajobraz nadmorski i widok na otwarty ocean. Przyda mi — się to.

— Okolica wzdłuż brzegu, tak? Ale potem powinniśmy zobaczyć, co dzieje się dalej.

— Słusznie, ale nie chodź tam sam. Weź ze sobą Texa albo Dallasa. Z nimi nie będziesz musiał niczego się obawiać. Nie oddalajcie się o więcej niż piętnaście minut drogi, żebyśmy mogli was znaleźć, gdy będziemy wracać.

Barney popatrzył wzdłuż brzegu i dostrzega łódź wiosłową. Dotknął ramienia Gino i powiedział: — Mam pomysł. Zabierz ze sobą Lynna jako tłumacza i wypłyńcie razem z tubylcami kawałek od brzegu. Zrobisz park ujęć tego miejsca od strony morza.

— Hej, Barney! — na szczyt wzgórza gramolił się Tex. — Oni chcą, żeby zszedł pan na dół, do chałupy. Mają jakąś narad.