Выбрать главу

— Już idę. Tex, zostań tu z Gino. Uwalaj na niego.

— Przylepię się do niego jak guma arabska. Va buona, eh cumpa?

Gino zmierzył go mrocznym, podejrzliwym spojrzeniem.

— Vui sereste italiano?

— Nie, jestem americano, ale mam kupi powinowatych nad Zatoką Neapolitańską. — Tex zaśmiał się wesoło.

— Di Napoli! So’napoletano pur’io! — zawołał uszczęśliwiony Gino.

Barney opuścił ich, gdy ściskali sobie wylewnie dłonie odkrywając coraz to nowe więzy pokrewieństwa i ruszył w kierunku domostwa. Dallas siedział przy drzwiach ciężarówki i palił ukrytego we wnętrzu dłoni papierosa.

— Reszta jest w środku — powiedział. — Pilnuje tego interesu, by mieć gwarancje, że będziemy mieli czym wrócić do domu. Lynn prosił bym pana mu podesłał skoro tylko pan wróci.

Barney spojrzał na niskie drzwi domu zupełnie bez entuzjazmu. Były na wpół uchylone i wyglądało na to, że właśnie przez nie, a nie przez komin ulatnia się zasadnicza część dymu.

— Wolałbym, żebyś miał na to wszystko oko. Potrafię sobie wyobrazić znacznie bardziej atrakcyjne miejsca dla ewentualnych rozbitków.

— To samo sobie pomyślałem — odparł spokojnie Dallas i wyciągnął drugą rękę pokazując trzymany w niej pistolet automatyczny. — Dziesięć strzałów. Nigdy nie chybiam.

Barney otworzył szerzej drzwi i wszedł do wnętrza domu. Dym z tlącego się ogniska gęstą chmurą otulił jego głowę. Był z tego niemal zadowolony, gdyż woń dymu maskowała inne, bogato reprezentowane w otaczającej go atmosferze zapachy. Udało mu się rozpoznać woń zastarzałej ryby, dziegciu i jakiegoś zielska. Innych nie odważył się zidentyfikować. Przez chwile był niemal ślepy. Z pełni słonecznego dnia znalazł się nagle w pomieszczeniu, do którego światło wpadało jedynie przez drzwi i kilka innych otworów, najwyraźniej przypadkowo wybitych w ścianach.

— Jaeja, kunningi pu skalt drekka meo mer!(Czołem przyjacielu, napij się ze mną) — powietrzem wstrząsnął ochrypły głos Ottara.

Gdy oczy Barneya przywykły już nieco do mroku, zauważył grono mężczyzn siedzących za stołem zbitym z grubych, nie heblowanych desek.

U szczytu stołu rozsiadł się Ottar i walił pięścią w blat.

— Chce, abyś mu towarzyszył w piciu — powiedział Lynn. — To jest bardzo ważny krok, wiesz — gościnność, sól i chleb, tego typu rzeczy.

— 0l!(piwo!) — ryknął Ottar unosząc z klepiska niewielką beczułkę.

— Co mam pić? — spytał Barney z wysiłkiem wpatrując się w półmrok.

— Piwo. Wyrabiają je z jęczmienia — to ich podstawowe zboże. Napój ten jest wynalazkiem plemion północnogermańskich; można rzec daleki przodek współczesnego portera. Nawet nazwa odziedziczyliśmy po Germanach, rzecz jasna nieco zmieniła się wymowa…

— Drekk!(pij!) — nakazał Ottar, wręczając Bernerowi napełniony po brzegi róg. Hendrickson zauważył, że był to prawdziwy krowi róg, zakrzywiony, popękany i niezbyt czysty. Jens Lynn, profesor i Amory Blestead również ściskali w rękach rogi. Barney podniósł swój do ust i pociągnął łyk. Było to coś zwietrzałego, wodnistego i zarazem kwaśnego. Smakowało ohydnie.

— Dobre! — pochwalił. Miał nadziej, że wyraz jego twarzy w panujących ciemnościach pozostanie niezauważony.

— Ja got ok vel(tak bardzo dobre) — zgodził się Ottar i dolał nową porcje napitku do rogu Barneya. Uczynił to tak szczodrze, że płyn przelał się przez brzegi naczynia i lepkim strumieniem spłynął Barneyowi do rękawa.

— Jeśli myślisz, że to niesmaczne — stwierdził głucho Amory — to tylko dlatego, że nie próbowałeś jeszcze potraw.

— A oto i one — profesor wskazał odległy kąt izby, gdzie jeden ze służących grzebał w wielkiej, drewnianej skrzyni pod ścianą, po czym wyprostował się i kopnął jakiś ciemnawy wzgórek, których spora liczba walała się na klepisku. W powietrzu rozległo się bolesne beczenie.

— Owce…? — nie dokończył Barney.

— Tak, trzymają je w domu — wyjaśnił Amory. — Dodaje to pewnego aromatu tutejszej atmosferze. Służący o długich, jasnych włosach spadających na oczy, który wyglądem nie odbiegał zbytnio od psa pasterskiego, zbliżył się do nich z jakimiś bezkształtnymi przedmiotami, które ściskał kurczowo w kapiących od brudu rękach. Rzucił je na stół przed Barneyem. Uderzyły w drewniany blat jak kamienie.

— Co to jest? — spytał podejrzliwie Barney, spoglądając na nie kątem oka. Jednocześnie przełożył róg z resztką napitku do drugiej ręki, usiłując wystrząsnąć strumień piwa z rękawa swojej kaszmirowej marynarki.

— Ta bryła z lewej to ser — produkt miejscowy, druga to knaekbrot — rodzaj chleba — odparł Jens Lynn.

Barney spróbował po kęsie obydwu potraw lub raczej zazgrzytał o nie ześlizgującymi się zębami.

— Wspaniale, naprawdę wspaniałe — stwierdził, kładąc je z powrotem na stół. Zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka.

— Zaczyna się zmierzchać. Musimy zaraz wracać. Chciałbym z tobą pomówić, Amory. Na zewnątrz o ile jesteś w stanie urwać się z tego przyjęcia.

— Cała przyjemność po mojej stronie — Amory wzdrygnął się, opróżniwszy większą część zawartości rogu, po czym wytrząsnął zeń na klepisko grubą warstwę szumowin.

Słońce schowało się za lodowatą krawędź chmur i od morza powiała chłodna bryza. Barney zadrżał. Wsadził ręce do kieszeni marynarki.

— Potrzebuję twojej pomocy, Amory. Sporządź listę wszystkiego, co potrzebne nam będzie do zdjęć. Nie wygląda na to, żebyśmy mogli korzystać z lokalnych zasobów żywnościowych…

— Też mi się tak zdaje.

— Musimy zatem wziąć wszystko ze sobą. Chciałbym także zmontować film tu, na miejscu, dlatego ulokuj laboratorium w jednej z przyczep.

— Szukasz tylko kłopotów, Barney. To będzie wściekła robota, zrobić tu montaż. A co z dubbingiem? Albo z podkładem muzycznym?

— Musimy dać z siebie wszystko. Wynajmiesz kompozytora i paru muzyków. Może da się wykorzystać jakąś miejscową orkiestrę.

— Już sobie wyobrażam te dźwięki.

— To nie problem. Możemy to później przerobić. Najważniejsze, to przywieźć ze sobą gotowy film… — Panie Hendrickson! — zawołał Jens Lynn otwierając drzwi i podchodząc do nich. Pogrzebał w kieszeniach swojej myśliwskiej kurtki. — Właśnie sobie przypomniałem, mam tu jakąś wiadomość, którą powinienem panu przekazać.

— Co to jest? — spytał Barney.

— Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że coś poufnego. Pańska sekretarka wręczyła mi to tuż przed wyjazdem.

Barney wziął od niego wymiętą kopertę i rozerwał ją. Zawierała pojedynczą kartkę żółtego papieru, z krótkim, wystukanym na maszynie poleceniem. Brzmiało ono następująco.

L. M. telefonicznie nakazał odwołać akcję.

Wszelkie prace nad filmem mają bezwłocznie zostać przerwane.

Nie podał żadnych powodów.

6

Barney próbował odłożyć z powrotem na biurko czasopismo, które przeglądał, lecz zahaczył ręką o okładkę i rozdarł ją do polowy. Niecierpliwym ruchem rzucił je na podłogę. Nie znalazł nawet chwili czasu, by spłukać z siebie resztki piwa Wikingów i teraz tego żałował, ale — operacja przerwana! — to było niepojęte.

— Panno Zucker. L. M. chciał się ze mną spotkać. Tak twierdził. Zostawił mi wiadomość. Jestem przekonany, że czeka z niecierpliwością, by usłyszeć ode mnie…

— Przykro mi, panie Hendrickson, ale wydał jak najsurowsze instrukcje. Jest nad konferencji i nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. — Palce panny Zucker zawisły na moment nad klawiaturą maszyny do pisania. Na chwilę przestała nawet żuć gumę.