— Co to jest film?
— Powiem ci — to dzieło sztuki, rozrywka. Tak jak wasze — jak je tam nazywacie — sagi… — zaśpiewam pieśń z sagi. Dobrze śpiewam.
Ottar wstał, łyknął nieco dla odświeżenia gardła i zaśpiewał potężnym głosem, który mieszał się z szumem fal morskich.
Ottar trwał chwilę w bezruchu, po czym ryknął jeszcze głośniej, z wściekłością:
— To pieśń, którą śpiewał Ragnar, gdy mordował go król Aella. Aella umarł. Chciałbym móc go zabić. Potrząsnął pięścią w stronę ponurego nieba.
Barney zaczął mieć kłopoty ze wzrokiem, na szczęście zauważył, że po przymknięciu jednego oka widzi zupełnie nieźle. zamajaczyła nad nim sylwetka Ottara — rozwichrzonej i odzianej w skóry pośród z zarania dziejów, oświetlonej ostatnimi, czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca. Saga była dla Ottara czymś rzeczywistym, życie i sztuka stanowiły jedność. Pieśń była zarazem walką — walka stawała się pieśnią.
Ta myśl uderzyła Barneya z tak wstrząsającą nagłością, że na moment zabrakło mu tchu. Właściwie dlaczego by nie? Gdyby nie był na wpół ubzdryngolony, gdyby nie pił na brzegu przedhistorycznego morza, z człowiekiem, który nie żył od prawie tysiąca lat, nic podobnego nie przyszłoby mu do głowy. Właściwie dlaczego by nie? Wszystko w tym fachu to jedno wielkie wariactwo, czemu zatem w tym szaleństwie nie postawić kropki nad „i”? Jest swobodny i ma władze — a zresztą w każdym wypadku i tak już po nim. Czemu nie?
— Chodź ze mną! — wstał na równe nogi i próbował pociągnąć za sobą bezwładną postać Wikinga.
— Po co? — spytał Ottar.
— Obejrzeć film. — Wiking pozostał niewzruszony.
— Po whisky!
Był to znacznie lepszy powód i razem poszli do obozu, przy czym Barney niemal wisiał na swym towarzyszu, który zdawał się tego w ogóle nie odczuwać.
— Materiały gotowe? — spytał Barney, wsadziwszy głowę do przyczepy mieszczącej laboratorium. — Wychodzą z suszarki, Mr Hendrickson — odparł technik.
— W porządku. Rozwińcie ekran na zewnątrz. Przejrzymy je. Niech pan puści najpierw wcześniejsze kawałki, a na koniec da to, co nakręciliśmy dzisiaj.
— Whisky? — mruknął pytająco Ottar.
— Oczywiście… siądź tutaj. Zaraz przyniosę.
Barney musiał stawić teraz czoła szeregowi trudności. Przede wszystkim były pewne kłopoty ze znalezieniem właściwej drogi do własnej przyczepy, zaś pod nogami plątała się niezwykła liczba przedmiotów, o które trzeba się było potknąć. Na samym końcu pojawił się problem dopasowania właściwego klucza do odpowiedniego zamka. Gdy wracał, ekran był już zmontowany. Przed nim stało kilka campingowych fotelików. Rozsiedli się w nich z Ottarem wygodnie, w towarzystwie nowej butelki. Zawarczał projektor i we wspaniałym, udekorowanym gwiaździstym niebem kinie rozpoczął się film.
Początkowo Ottar miał trudności z jego odbiorem. Niewprawne oko nie było w stanie powiązać przesuwających się przed nim obrazów z rzeczywistością. Mimo wszystko jednak pojęcie sztuki przedstawiającej realia — zarówno trójwymiarowej rzeźby w drewnie, jak i dwuwymiarowej — rysunku, nie było mu całkowicie obce, tak że rychło rozpoznał swój dom na plaży i głośno krzyknął z zachwytu.
Kolacja dobiegła już końca i większość ekipy przypatrywała się zdjęciom. Nawet ci, którzy nie byli naocznymi świadkami wydarzeń, słyszeli o napadzie Wikingów. Ryk, jaki wydał z siebie Ottar, gdy na ekranie pojawiła się łódź napastników, uciął jak nożem szepty i psykanie widowni. Scena sfilmowana została świetnie, obraz był ostry i czysty do tego stopnia, że trudno było spokojnie przyglądać się szczegółom walki. Nawet Barney, który przecież brał w tym wszystkim udział, poczuł chłodne mrowienie w karku, gdy ubryzgany krwią Wiking szarżował po zboczu wzgórza wprost na kamerę — coraz to bliżej i bliżej.
W tym momencie Ottar wydał z siebie okrzyk wojenny i runął w kierunku ekranu. Przebił go sobą na wylot i teraz tarzał się naokoło po ziemi, rwąc na strzępy jego płócienne i aluminiowe szczątki. Wszyscy wokół krzyczeli ile sił w placach. Wreszcie jeden z techników znalazł gdzieś szczeniaka, włączył go i puścił snop jaskrawego światła na pole bitwy, gdzie Lynn usiłował uspokoić Wikinga. Na koniec jakieś pomocne dłonie wydobyły go spod resztek zrujnowanego ekranu.
W trakcie tych zdarzeń w obozowisku zamigotały światła reflektorów samochodowych i w minutę później w pobliżu zatrzymał się biały ambulans z napisem LOS ANGELES COUNTY HOSPITAL.
— Strasznie ciężko tu kogoś znaleźć — stwierdził kierowca. — Rzeczywiście wy, artyści, potraficie robić dekoracje. Nigdy bym nie pomyślał, że tyle tego może się zmieścić w jednym studio filmowym.
— Czego pan sobie życzy? — spytał Barney.
— Miałem telefon. Zabrać przypadek ze złamaną nogą. Gość nazywa się Hawk.
Barney rozejrzał się po milczącej widowni; wreszcie odnalazł wzrokiem swoją sekretarkę.
— Pokaż tym ludziom drogę do przyczepy Rufa, Betty. I przekaż mu moje najlepsze życzenia. Powiedz, że chciałbym, aby jak najszybciej doszedł do siebie, albo coś w tym guście…
Betty próbowała powiedzieć mu coś pocieszającego, ale głos uwiązł jej w gardle. Odwróciła się szybko i z chusteczką przy oczach weszła do ambulansu. Cisza przedłużała się. Wiele osób napotkawszy wzrok Barneya, odwracało się z zażenowaniem. Barney uśmiechnął się do siebie tajemniczo i klasnął w dłonie.
— Kontynuujemy pokaz. Zawieście drugi ekran. Obejrzymy resztę zdjęć.
Kiedy ostatni metr filmu przesunął się przez projektor, Barney stanął na wprost ekranu, ręką osłaniając oczy przed światłem.
— Nie widzę, kto pozostał. Gino, jesteś tutaj? A ty, Amory? Z tłumu dobiegły go potakiwania.
— W porządku, zaczynamy próbę ekranową. Dajcie tu paru techników z choinkami. — Teraz jest noc, Mr Hendrickson — odezwał się z ciemności jakiś głos.
— Nie jestem ślepy. Zapłacę za nadgodziny, ale mam ochotę kręcić właśnie teraz. Jak zapewne wszyscy wiecie, bo plotki rozchodzą się z lotem błyskawicy w tym towarzystwie, Ruf Hawk złamał nogę i jest wyłączony ze zdjęć. Pozbawiło to nas gwiazdora. Mogłoby to brzmieć niewesoło, ale tak nie jest. Nie nakręciliśmy z nim znowu tak wiele. Możemy to wyciąć — potrzebujemy jednak nowego aktora. Mam zamiar przeprowadzić próbę z facetem, którego wszyscy dobrze znacie — z naszym miejscowym przyjacielem, Ottarem.
Odpowiedzią było kilka wstrząśniętych achnieć, szepty i parę wybuchów śmiechu. Do uszu Barneya dotarły te ostatnie.
— Ja wydaje tutaj polecenia, ja tu rządzę i ja życzę sobie tej próby. To tyle.
Przerwał, by zaczerpnąć powietrza i uzmysłowił sobie, że istotnie on tu rządzi, sprawuje władze, i to taką, jakiej nie miał nigdy przedtem. O tysiąc lat od biura, bez żadnego kontaktu z dyrekcją. Bez radnego L.M., który wtyka we wszystko nos i którego należy się bać. Cały ciężar spraw spoczął na jego barkach tylko na jego barkach. Przyszłość filmu zależała wyłącznie do tego, jak postąpi. Nie tylko zresztą filmu. Od tego, co uczyni zależał los firmy i wszystkich jej pracowników, nie wspominając już o nim samym. W normalnych warunkach taka sytuacja powodowała u niego nadkwasota, bezsenność i wpędzała go w matnie niezdecydowania. Ale nie tym razem. W jego duszy utkwiło coś z filozofii życia Wikingów, świadomość, że człowiek rzuca samotne wyzwanie światu. Szczęściem jest, jeśli ma kogoś, kto chce mu pomóc, ale na pomoc nigdy nie wolno liczyć.