Выбрать главу

— Odkąd Hoover wygrał wybory, nic już nie jest w stanie mnie zdziwić — przerwał mu Barney: Poczuł, że teraz, kiedy już przybyli dokądś i do kiedyś, odzyskuje stopniowo zdolność kontroli zarówno nad sobą, jak i nad biegiem wypadków.

— No to zaczynamy! Dallas, zroluj z przodu plandekę. Musimy widzieć, dokąd jedziemy.

Po usunięciu przedniej części brezentowej pokrywy ujrzeli kamienistą plaże, a raczej wąską mieliznę miedzy wodą, a rozciągającym się półkoliście wysokim, klifowym brzegiem. Jakieś pół mili od nich w morze wrzynał się przylądek, zasłaniając zupełnie dalszy widok.

— Ruszamy wzdłuż brzegu — zawołał Barney z tyłu ciężarówki. — Spróbujmy zobaczyć, co słychać tam dalej.

— Słusznie — odrzekł Tex wciskając starter. Silnik jęknął i zaskoczył. Tex wrzucił bieg i samochód potoczył się z wolna po kamienistym gruncie.

— Będzie pan tego potrzebował? — zapytał Dallas i wyciągnął przytroczoną do pasa z nabojami kaburę z rewolwerem. Barney spojrzał na nią z niesmakiem.

Proszę to zachować dla siebie. Najprawdopodobniej zastrzeliłbym się, gdybym próbował bawić się takimi przedmiotami. Daj to Texowi, a sam trzymaj w pogotowiu także i karabin.

— Czy nie powinniśmy wszyscy być uzbrojeni, choćby na wszelki wypadek, dla obrony własnej? spytał Amory Blestead. — Potrafię obchodzić się z bronią.

— Ale nie zawodowo — odparł Barney. — Twoim zadaniem jest pomagać profesorowi. Vremiatron jest najważniejszy. Tex i Dallas zatroszczą się o uzbrojenie — wtedy możemy mieć pewność, że obędzie się bez wypadków.

— Stać, u diabła! Spójrzcie, to zbyt piękne, bym mógł to widzieć na własne oczy — wykrzyknął Jens Lynn, wskazując ręką przed siebie. Ciężarówka przetoczyła się wokół przylądka i przed nimi otworzyła się mała zatoczka. Tuż przy plaży stała nędznie wyglądająca chata, zbudowana z kamieni i niezdarnie pociętych brył torfu, pokryta strzechą z wodorostów. Ze służącego za komin otworu spiralą wydobywał się dym, lecz w okolicy nie dostrzegli żywego ducha.

— Gdzie oni się podzieli? — spytał Barney.

— To zupełnie zrozumiałe. Widok ciężarówki, warkot silnika wystraszyły ich i zapewne uciekli do tej chaty.

— Wyłącz motor, Tex. Może powinniśmy wziąć ze sobą trochę paciorków albo czegoś w tym rodzaju…

— Obawiam się, że to nie jest ten gatunek tubylców, jaki pan ma na myśli…

Jakby na potwierdzenie tych słów okrągłe drzwi domostwa otworzyły się z trzaskiem. Wyskoczył z nich jakiś człowiek, rycząc przeraźliwie i wymachując nad głową toporem o szerokim ostrzu. Podskoczył, uderzył toporem o wielką tarczę, którą dźwigał na lewym ramieniu i rzucił się pędem po zboczu wzgórza w ich kierunku. Sunął niezwykłej długości susami i w miarę jak się zbliżał, dostrzegli nowe szczegóły — czarny, rogaty hełm na głowie, rozwianą jasną brodę, sumiaste wąsy. Nagle, wciąż rycząc niezrozumiale, mężczyzna zaczął kąsać krawędź tarczy, z ust pociekła mu piana.

— Proszę zauważyć, panowie, że jest on najwyraźniej zaniepokojony. Jednak Wiking nie może okazać strachu w obecności niewolników i służby. A oni bez wątpienia obserwują go ukradkiem z wnętrza domu. Dlatego usiłuje wprowadzić się w stan szału wojennego…

— Może sobie pan darować ten wykład, doktorze. Dallas, spróbujcie razem z Texem złapać tego faceta i przyhamować go co nieco, zanim narobi tu szkód.

— Pakując w niego kulkę możemy przyhamować go zupełnie na dobre.

— Nie. W żadnym wypadku. Firma nie będzie tolerować morderstwa, nawet popełnionego w obronie własnej.

— W porządku, skoro tak pan uważa, ale to zadanie podpada pod paragraf „ryzyko osobiste”, za co, zgodnie z umową, przewidziany jest dodatek specjalny.

— Wiem, wiem, ale idźcie już, zanim… — przerwał mu głuchy łoskot, a potem brzęk, po którym nastąpił jeszcze głośniejszy, zwycięski okrzyk.

— Rozumiem go, rozumiem co on mówi — wrzeszczał uszczęśliwiony Jens Lynn — przechwala się, że wyłupił potworowi oko.

— Ta wielka pokraka poszatkowała nasz reflektor — krzyknął Dallas. — Tex, zajmij go czymś. Ja pójdę za tobą. Staraj się go stąd odciągnąć.

Tex Antonelli wyśliznął się niepostrzeżenie z szoferki i pognał w kierunku plaży, jak najdalej od ciężarówki. Właściciel topora dostrzegł go i natychmiast rzucił się za nim. Kiedy dystans między nimi zmalał do jakichś pięćdziesięciu jardów, Tex zatrzymał się i podniósł dwa, dobrze obtoczone przez morze kamienie wielkości pięści. Chwycił jeden z nich w dłoń jak piłeczkę baseballową i czekał spokojnie aż hałaśliwy napastnik podejdzie bliżej. Z odległości pięciu jardów cisnął pierwszy kamień w głowę przeciwnika, a w momencie, gdy ten uniósł tarczę by odbić pocisk, rzucił drugi, tym razem w brzuch. Oba kamienie znalazły się w powietrzu równocześnie, i chociaż pierwszy został odbity tarczą, drugi trafił mężczyznę prosto w żołądek. Wiking siadł i wydał z siebie głośny jęk. Tex obsunął się kilka stóp dalej i podniósł następne dwa kamienie. — Bleyoa! (Tchórz) — wysapał obalony wojownik, potrząsając toporem.

— Nie może być, a ty to nie? Chodź tu, koleś, znamy się na takich. Chłop jak dąb — jajka jak żołędzie.

— Trzeba go zapakować — stwierdził Dallas, który wychynął właśnie zza ciężarówki i wymachiwał nad głową lassem. — Profesor trzęsie się o ten swój śmietnik i chce wracać.

— Dobra, zaraz go dostarczę.

Tex rzucił w stronę Wikinga paroma wyzwiskami, popularnymi w środowisku zbliżonym do Korpusu Piechoty Morskiej, lecz nie udało mu się przełamać dzielącej ich bariery językowej. Uciekł się zatem do uniwersalnego języka gestów, który opanował był za młodu. Pełnymi ekspresji ruchami rąk i palców określił go jako rogacza, kastrata, przypisał mu nieco plugawych nawyków, kończąc Obelgą Ostateczną — uderzył lewą ręką w biceps prawej, co spowodowało raptowny wzlot prawej pieści ku niebu. Co najmniej jeden, a być może i więcej tych gestów musiało szczycić się genealogią sięgającą czasów poprzedzających jedenaste stulecie, bowiem Wiking ryknął wściekle i słaniając się poderwał na równe nogi. Tex, pomimo iż przypominał karta stawiającego czoła szarżującemu gigantowi, stał spokojnie w miejscu. Wojownik wzniósł topór, lecz ciśnięty przez Dallasa arkan wyrwał mu go z rąk. W tym momencie Tex szybkim rzutem całego ciała zwalił go z nóg. W chwili, gdy Wiking z głuchym łomotem runął na ziemię, obydwaj siedzieli mu już na karku — Tex obezwładniał go podwójnym nelsonem, a Dallas wiązał ciasno, gwałtownie wymachując sznurem. Kilka sekund później Wiking był całkowicie bezradny i z rękoma i nogami związanymi razem z tyłu, za plecami, wył bezsilnie, zaś obaj kaskaderzy wlekli go po kamieniach w strona samochodu. Tex niósł także topór, a Dallas tarczę.

— Muszę z nim pomówić — krzyknął Lynn — to wyjątkowa okazja.

— Należy natychmiast opuścić to miejsce — ponaglił profesor, manipulując delikatnie regulatorami.

— Atakują nas — zawył Amory Blestead, wskazując na poły sparaliżowanym palcem w kierunku domu. Rozjuszona horda kudłatych mężczyzn, zbrojnych w różnego rodzaju topory, miecze i włócznie runęła ze wzgórza w ich kierunku.

— Wynosimy się stąd — zarządził Barney. — Weźcie tego prehistorycznego rębajłę na platformę i jazda! Będziemy mieli kupa czasu na pogawędka z nim po powrocie do domu, doktorze.