— W porządku, jedziemy. Powiedz profesorowi, by zaczął przerzucać całą ekipę do dwudziestego drugiego marca. Wszystko i wszyscy na miejscu?
— Betty sprawdziła faktury i twierdzi, że z tym jest OK. Ja i Tex odczytaliśmy listę. Wszyscy obecni, gotowi i już czekają w przyczepach, oczywiście z wyjątkiem kierowców.
— Jaka pogoda tam, w marcu?
— Słonecznie, ale powietrze wciąż ostre.
— Każ ludziom ubrać się ciepło. Nie mam ochoty widzieć całe towarzystwo rozłożone przez grypę. Barney wrócił do przyczepy po płaszcz i rękawiczki. Zanim zdążył wrócić do czoła konwoju, operacja była już w pełnym toku. Po chwili znalazł się w końcu wiosny 1006 roku, a była to zupełnie niezła subpolarna wiosna. Blade słońce nie było w stanie ogrzać lodowatego powietrza; płaty śniegu bielały jeszcze na zboczach wzgórz i wzdłuż północnej strony palisady. Wyglądało to rzeczywiście jak przyzwoity fort z Dzikiego Zachodu. Barney pomachał w stronę kierowcy pickupa, który właśnie pojawił się na platformie czasu.
— Podwieź mnie na dół, dobrze?
— Następny przystanek — Fort Apaczów — odparł wesoło szofer. Kilku Normanów poczęło wspinać się po zboczu wzgórza, biegnąc na powitanie filmowców. Pickup wyminął ich i zatrzymał się przed wąskim otworem w palisadzie. Spuszczone zeń prymitywnie obrobione kloce drewna tworzyły jedyną możliwą drogę do środka częstokołu. Przez tę dziurę przeciskał się na ich spotkanie Ottar.
— Trzeba wyciąć w tym bramę — powiedział mu Barney. — Ogromną dwuskrzydłową bramę, zamykaną na skobel.
— Niedobrze. Za duża, łatwo ją wyłamać. To się robi właśnie tak!
— Nie chodziłeś nigdy na odpowiednie filmy…
Głos Barneya zamarł, gdy obok Ottara pojawiła się Slithey, ubrana w spiętą na ramieniu, niezbyt czystą szatę sporządzoną ze skóry karibu. Była nie umalowana, a na biodrze trzymała niemowlę.
— Co ty tu robisz? — jęknął płaczliwie Barney. Więcej niż jeden szok dziennie to było stanowczo zbyt wiele jak na jego siły.
— Zostałam tu na chwilę — odparła i wsadziła jeden z palców do buzi dziecka, które natychmiast zaczęło go ssać hałaśliwie.
— Słuchaj! Przecież dopiero co się pojawiliśmy. Skąd to dziecko?
— To rzeczywiście zabawne — tu Slithey zachichotała na potwierdzenie, że istotnie jest to bardzo zabawne. — Zeszłego roku, latem, kiedy przygotowywaliśmy się do powrotu, znudziło mi się czekać w przyczepie i wyszłam, żeby odetchnąć trochę świeżym powietrzem, rozumiesz?
— Nie rozumiem i nie sądzę, bym chciał zrozumieć. Chcesz mi powiedzieć, że nie wróciłaś z nim i cały ten czas spędziłaś tutaj?
— Tak właśnie się stało. Byłam zbyt zaskoczona. Wyszłam trochę się przejść, spotkałam Ottara, no i sam wiesz…
— Tym razem wydaje mi się, że rzeczywiście wiem.
— I zanim się spostrzegłam, nikogo już nie było. Byłam przerażona, mówię ci. Musiałam chyba płakać całymi tygodniami, a wychodząc zupełnie przypadkowo nie wzięłam ze sobą pigułki…
— A więc to twoje dziecko? — spytał Barney wskazując na niemowlę.
— Tak! Zobacz jaki słodziutki. Nie ma jeszcze miesiąca, ale chce go nazwać Snorey, tak jak tego krasnoludka z Królewny Śnieżki, bo kiedy śpi, to ciągle chrapie.
— Nie było żadnego krasnoludka o takim imieniu — Barney myślał intensywnie. — Słuchaj, Slithey, przecież nie możemy cofnąć się z powrotem w czasie i odkręcić całej afery z tym dzieckiem. To twoja wina, że wyszłaś z przyczepy.
— Ale ja przecież nikogo nie winię. Od momentu kiedy się przyzwyczaiłam, nie jest mi tu źle. Ottar powtarzał, że wiosną wrócicie i miał, jak widać racje. Tylko jedno — musiałam przywyknąć do strasznie prostackiego jedzenia. Jezu, jak oni tu jedzą! Przez większą część zimy żyłam whisky i krakersami.
— Urządzimy dziś wielkie przyjęcie, na część twoją, Ottara i dziecka. Wino, befsztyki i wszystko, co trzeba.
Snorey zaczął kwikać. Slithey podrzuciła go i zabrała się do rozpinania górnej części ubrania.
— Muszę zapędzić do roboty Charleya Changa — stwierdził Barney. — Trzeba jakoś wpakować dziecko do scenariusza. Wydaje mi się, że ten film roi się od niespodzianek.
Coś przypomniało mu się boleśnie i znów spojrzał na swoją prawą rękę, zastanawiając się jak i gdzie po czym wsadził ją w bezpieczną otchłań kieszeni płaszcza.
17
Zakończona kamiennym ostrzem włócznia przebiła prawą burtę motorówki i utkwiła w dnie.
— Nie ruszałem jej stąd, by nie otwierać dziury — wyjaśnił Tex: — Kilka innych przeleciało tuż obok, ale zdążyliśmy odpłynąć.
— Musieli być zaskoczeni, albo coś w tym guście — zastanawiał się Barney. — Może przelękli się warkotu silnika?
— Wiosłowaliśmy.
— Musi być jakiś powód. Ludzie kultury Cape Dorset są nastawieni pokojowo, widziałeś jak się zachowywali kiedy tu przybyli.
— Być może nie są zbyt zachwyceni faktem, że posiekano na kawałki kilku ich krewnych — przerwał mu Dallas. — Nie szukaliśmy kłopotów, dostarczyli je nam gratis, nie musieliśmy ich prosić. Gdyby motor nie zaskoczył za pierwszym razem mielibyśmy piękny pogrzeb w morzu, albo trafilibyśmy prosto do ich kotłów, o ile takowe posiadają. Omówiliśmy całą te historie i Texem i wydaje się nam, że za tę wyprawę należy się premia wojenna…
— Zaznaczcie to w swych kartach pracy. Zobaczę, co się da zrobić. — Barney szarpnął włócznię, ale nie chciała wyjść. — Dochodzi mi kilka nowych zmartwień. Film jest w zasadzie na ukończeniu, potrzebna nam tylko kluczowa, absolutnie konieczna i niezwykle ważna scena bitwy z Indianami. Musimy ją mieć, a dość trudno zorganizować potyczkę z Indianami bez Indian. Jest ich tu parę tysięcy w okolicy, na krach. Wysłałem was z wampumami i paciorkami, żebyście ich wynajęli — i co? Wybaczcie!
Argumentacja Barneya zdawała się nie robić żadnego wrażenia na kaskaderach: Dallas lodowato wskazał na włócznie.
W tym momencie mosiężny łoskot trąb poruszył powietrze.
— Czy oni muszą ćwiczyć właśnie tutaj ? — warknął Barney.
— O ile pamiętam, była to pańska decyzja — odparł Tex. — Jedynym miejscem, w którym ich muzyka nie doprowadza ludzi do szału, wydawała się plaża.
Przy wtórze wybijającego takt werbla, czarno odziana procesja schodziła ze wzgórza w kierunku brzegu. Prowadził ją Spiderman. Muzycy, których strój składał się z niecodziennej kolekcji przepasek i kaftanów ze skór jeleni i karibu, nieśli ze sobą składane fotele i instrumenty.
— Wyciągajcie łódź na brzeg i zmiatamy stąd — powiedział Barney.
Spiderman zbliżył się do nich chwiejnym krokiem, przyciskając do piersi puzon: Zaczerwieniony nos jarzył się wyraźnie na tle jego bladawej cery.
— Mieliśmy dostać jakąś sale na próby, Barney — poskarżył się. — To świeże powietrze dobije nas jak amen w pacierzu. Ci faceci całymi latami nie wysuwali nosa z chałupy.
— Przewietrzą sobie płuca.
— Oni lubią je mieć zanieczyszczone. — Zobaczę co się da zrobić…
— Wróg w polu widzenia! — krzyknął Tex. — Popatrzcie na ten oddział specjalny.
Był to zaiste zdumiewający widok. Zza wyspy, osłaniającej ujście zatoki wypływały, jedna za drugą, łodzie ludzi z Cape Dorset. Wkrótce morze się od nich zaroiło. Gdy zbliżyły się nieco, można było dostrzec panujące w nich gorączkowe ożywienie, a w powietrzu dał się słyszeć głęboki pomruk.