Выбрать главу

— Panno Zucker. L. M. chciał się ze mną spotkać. Tak twierdził. Zostawił mi wiadomość. Jestem przekonany, że czeka z niecierpliwością, by usłyszeć ode mnie…

— Przykro mi, panie Hendrickson, ale wydał jak najsurowsze instrukcje. Jest nad konferencji i nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. — Palce panny Zucker zawisły na moment nad klawiaturą maszyny do pisania. Na chwilę przestała nawet żuć gumę.

— Zawiadomię go, że pan czeka, gdy tylko będę mogła — maszyna do pisania zaczęła znów bębnić i w jej rytm ruszyły również przeżuwające szczęki panny Zucker.

— Mogłaby pani chociaż zadzwonić i uprzedzić go, że tu jestem.

— Panie Hendrickson! — odparta tonem, jakiego z powodzeniem mogłaby użyć przeorysza, oskarżona o przekształcenie klasztoru w dom schadzek. Barney wstał, napił się nieco zimnej wody i opłukał lepkie od piwa dłonie. Właśnie wycierał je, używając w tym celu papieru maszynowego, gdy zabrzęczał interkom. Panna Zucker skinęła na niego.

— Może pan wejść — oznajmiła lodowato.

— Co pan miał na myśłi, L.M.? — zapytał Barney, gdy tylko zamknęły się _za nim drzwi. — Co pan miał na myśli, wysyłając mi to polecenie?

Sam siedział w fotelu, nienaturalnie wyprostowany, nieruchomy jak głaz. Naprzeciw niego kulił się w krześle Charley Chang. Pocił się obficie i w ogóle wyglądał żałośnie.

— Co mam na myśli? A cóż miałbym mieć na myśli? Mam na myśli to, że wpuścił mnie pan w maliny, panie Barneyu Hendrickson i robi pan ze mnie balona. Dostałeś moją zgodę na kręcenie filmu, a do tej pory nie masz nawet scenariusza!

— Oczywiście, że nie mam scenariusza. W jaki sposób mógłbym go mieć, skoro na cały film zdecydowaliśmy się dopiero przed chwilą. To jest sytuacja wyjątkowa, pamięta pan?

— Jak mógłbym zapomnieć. Ale sprawy wyjątkowe to jedna rzecz, a robienie filmu bez scenariusza druga. Może się to zdarzyć we Francji. Robią tam jakieś pseudoartystyczne duperele i trudno dojść, czy w ogóle wiedzą co to jest scenariusz. Ale tu, w Climactic, nie będziemy pracować tymi metodami.

— Tak, to nie jest dobry biznes — zgodził się Sam.

Barney z trudem powstrzymał się, by nie zacisnąć dłoni w pieść.

— Chwileczkę, L.M., niech pan będzie rozsądny. To jest operacja ratunkowa, czy zdążył pan już o tym zapomnieć? Specjalne względy, które…

— Powiedz wyraźnie „banki”. To słowo przestało już robić na mnie wrażanie.

— Nie chce tak mówić, ponieważ ciągle jeszcze możemy dać im łupnia. Zrobimy ten film. Widzę, że wezwał pan mojego tekściarza.

— On nie ma żadnego scenariusza.

— L.M., niech mnie pan wysłucha. Charley to zdolny chłop, sam pan go wyszukał i zatrudnił. Jeśli ktokolwiek może napisać coś przyzwoitego, to właśnie nasz stary, poczciwy Charley. Gdyby miał pan scenariusz tego filmu, napisany przez Charleya Changa to zgodziłby się pan na rozpoczęcie zdjęć, nieprawdaż?

— On nie ma…

— L.M., pan nie słucha. Jeże1i! To wielkie słowo. Gdybym stanął przed panem tu i teraz, by wręczyć panu scenariusz Charleya Changa, scenariusz wspaniałego filmu pod tytułem… pod tytułem „Wiking Kolumbem” — zgodziłby się pan na produkcje?

L.M. ubrał twarz w najlepszą ze swych pokerowych masek. Zerknął na Sama, który opuścił płowe o ułamek cala.

— Tak — stwierdził nagle.

— No to jesteśmy już prawie w domu, L.M. Gdybym wręczył panu ten scenariusz w ciągu, dajmy na to, godziny, również zgodziłby się pan na produkcje. To przecięż żadna różnica, co?

L.M. wzruszył ramionami.

— Pewnie, że radna. Ale przecięż to niczego nie zmienia.

— Niech pan tu poczeka, L.M. — Barney chwycił przerażonego Charleya za ramie i wypchnął go z gabinetu. — Proszę porozmawiać z Samem na temat budżetu, może napije się pan czegoś. Będę u pana najdalej za godzinę. „Wiking Kolumbem” już jest prawie gotów.

— Mój psychiatra przyjmuje po południu — oznajmił Charley, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Pogadaj z nim, Barney. Wiele razy słyszałem już wariackie przyrzeczenia w tym kretyńskim biznesie, ale to przechodzi wszystko…

— Daj spokój, Charley. Czeka cię kupa roboty — Barney wywlókł opierającego się pisana na korytarz. Na razie powiedz, ile czasu zajmie ci naszkicowanie pierwszej wersji scenariusza, pod warunkiem, że będziesz tyrał jak wół i dasz z siebie wszystko. No?

— To od cholery roboty. Najmniej sześć miesięcy.

— Dobrze. Niech będzie te sześć tygodni. Pełna koncentracja. Robota na najwyższym poziomie! — Powiedziałem miesięcy. A zresztą, nawet sześć tygodni to trochę więcej niż godzina.

— Będziesz miar nawet te sześć miesięcy, jeśli tylko zechcesz. Będziesz miał tyle czasu, ile uznasz za stosowne. Słowo! I wspaniałe, zaciszne miejsce do pracy.

Przechodzili właśnie obok ogromnych rozmiarów afisza reklamowego.

— Tam. Na wyspie Santa Catalina. Cudowne słońce, a gdy poczujesz się zmęczony wynajdywaniem nowych pomysłów, orzeźwiające kąpiele morskie.

— Nie mogę tam pracować. Za dużo ludzi, te całonocne przyjęcia…

— Tak ci się tylko wydaje. Czy nie chciałbyś pracować na Catalinie, na której nie ma żywego ducha? Cała wyspa do twojej dyspozycji. Nic, tylko myśleć o czekającej cię pracy.

— Barney, mówiąc szczerze, nie mam pojęcia o czym, do ciężkiej cholery, mówisz.

— Będziesz je miał, Charley. Za kilka minut będziesz je miał.

— Pięćdziesiąt ryz papieru maszynowego, skrzynka kalki, krzesło — jedno, stolik do pisania — jeden, maszyna do pisania…

— To jest model z epoki węgla i pary, Barney — zaprotestował Charley. — Antyk, w który musisz walić palcami: Potrafię pracować tylko na elektrycznej IBM — ce.

— Obawiam się, że nie można mieć nadmiernego zaufania do sieci elektrycznej w okolicach, do których się udajesz. Zobaczysz, jak szybko twoje palce odzyskają dawną sprawność.

Do ciężarówki wpychano właśnie gigantyczną skrzynie, Barney odfajkował kolejną pozycje w spisie.

— Komplet wyposażenia myśliwskiego — jeden. — Jedno co…?

— Składany sprzęt podróżniczy, z rekwizytorni. Namiot, prycze, moskitiera, krzesła, kuchnia polowa wszystko na chodzie. Będziesz się czuł jak dr Livingstone, tyle że znacznie bardziej komfortowo. Pięćdziesięciogalonowe zbiorniki na wodę — trzy, sprężynowy zegar kontrolny z zapasem kart pracy jeden…

Charley Chang spoglądał z osłupieniem na przebogaty asortyment wszelkich dóbr, którymi wypełniano ciężarówkę. Nic z tego nie rozumiał. To wszystko, łącznie z dziwacznym staruszkiem, manipulującym wśród tych rupieci przy jakiejś podejrzanej aparaturze radiowej nie miało najmniejszego sensu. Do samochodu wciągano właśnie starożytny zegar w mahoniowej obudowie. Na cyferblacie widniały rzymskie cyfry. Charley chwycił Barneya za rękę i wskazał na niecodzienny chronometr.

— Nie rozumiem nic a nic z tego, co się tutaj dzieje, a już najmniej tego. Po co zegar kontrolny?

— Profesor Hewett za parę minut wyjaśni ci to w najdrobniejszych szczegółach, na razie ufaj mi na słowo. Ten zegar będzie niezwykle istotny. Wierz mi. Nie zapomnij odbijać karty co rano.

— Ma pan szczęście, panie Hendrickson — do magazynu wkroczyła sekretarka, prowadząc ze sobą barczystego Murzyna, ubranego w biały kucharski kitel i tejże barwy wysoki czepek. — Wspominał pan, że potrzebny jest kucharz i to natychmiast. Poszłam do działu aprowizacyjnego i znalazłam Clyda Rowlstona. Nie tylko gotuje, ale zna się także na stenografii i umie pisać na maszynie.