— Tam! Ta łąka wygląda zupełnie przyzwoicie — Barney wskazał ręką na zupełnie równy kawałek gruntu, dochodzący do plaży. — Zawieź nas tam, Tex, a ty, Dallas, zostaniesz z profesorem.
Jeep, grzęznąc, piął się po zboczu, prowadzony przez Texa na wspomaganym pierwszym biegu. Silnik z hukiem wyrzucał kłęby spalin, podrywając do lotu czarnogłowe mewy, które skrzecząc unosiły się nad ich głowami.
— Wygląda, że jest tu dość miejsca — Barney wyskoczył na zewnątrz i potknął się o kępę mizernej trawy. — Możesz wracać do profesora. Powiedz mu, by skoczył nieco do przodu w czasie i osadził platformę właśnie tutaj. Będzie wtedy pewien, że gdy zaczniemy sprowadzać całą ekipę, trafi we właściwe miejsce.
Barney opadł na ziemię i wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów. Była pusta. Zmiął ją i odrzucił od siebie.
Tex zatoczył jeepem koło i krzyknął coś w stroni platformy. Trap był ciągle spuszczony. Samochód wjechał po nim na górę. Barney widział wyraźnie, jak Dallas wciąga trap, a profesor wraca do kabiny Vremiatronu.
— Hej ! — krzyknął Barney, ale w tym momencie wszystko zniknęło. Pozostały tylko koleiny, wyżłobione przez jeepa i ślady opon, na których spoczywała platforma.
Jakiś obłok przesłonił słońce. Wstrząsnął nim dreszcz. Mewy usadowiły się znów na brzegu i jedynym dźwiękiem, jaki docierał teraz do niego, był odległy szum fal, uderzających miarowo o brzegi. Barney spojrzał na pustą paczkę po papierosach, jedyną znaną mu rzecz w tym obcym świecie i znów wstrząsnął nim dreszcz. Nie patrzył na zegarek, ale z pewnością nie upłynęło więcej czasu niż minuta, najwyżej dwie. Dopiero teraz uświadomił sobie i to aż za dobrze, co musiał czuć Charley Chang, wyrzucony jak rozbitek na brzeg prehistorycznej Cataliny z tymi jej kłami i ślepiami. Miał tylko nadzieje, że Jens Lynn nie był równie nieszczęśliwy podczas swego „dwumiesięcznego” pobytu w tej krainie. Gdyby resztki jego sumienia nie zostały dokumentnie wypłukane przez lata pracy w branży filmowej, być może poczułby nawet odrobinę współczucia dla niego. Na razie był zdolny współczuć jedynie sobie. Chmura wreszcie odpłynęła i słońce znów zaświeciło ciepłym blaskiem, mimo to wciąż jeszcze było chłodno. W ciągu tych kilku minut Barney doznał uczucia takiej samotności i zagubienia, jakiego nie doświadczył nigdy wcześniej.
Wtem platforma pojawiła się znowu i z wysokości kilku cali opadła na ziemie tuż obok niego.
— Rychło w czas! — krzyknął Barney. Poczucie pewności siebie spłynęło nań gwałtownie, gdy tylko wstał i rozprostował kości. — Gdzie byliście?
— W dwudziestym wieku, a gdzieżby indziej — odparł profesor. — Nie zapomniał pan chyba o punkcie K? By przesunąć się o kilka minut naprzód w pańskim, subiektywnym czasie musiałem cofnąć platformę do momentu, z którego wyruszyliśmy, po czym wrócić tutaj, z odpowiednim przesunięciem w czasie i przestrzeni. Jak długo to trwało według tutejszego czasu?
— Nie wiem. Przypuszczam, że kilka minut.
— Znakomicie, rzekłbym doskonal, jak na podróż w te i z powrotem poprzez prawie dwa tysiąclecia. Powiedzmy, pięć minut! To wielkość mikroskopijnie wręcz mała w porównaniu z błędem…
— W porządku, profesorze. Opracuje to pan dokładnie kiedy indziej. Na razie chce mieć tu całą ekipę i zacząć prace. Odjedźcie stąd tym jeepem. Wy dwaj zostaniecie na miejscu. Zaczniemy przesyłać tu pojazdy i chciałbym, żebyście jak tylko się pojawią, odjeżdżali nimi na bok, by zrobić miejsce dla następnych. Zasuwamy!
Tym razem Barney wrócił razem z platformą i nawet przez moment nie zastanawiał się nad tym, jak muszą się czuć ci dwaj, którzy pozostali.
Transfer odbywał się prawie bez przeszkód. Już po kilku pierwszych próbach ciężarówki i przyczepy wjeżdżały sprawnie przez drzwi studio dźwiękowego i znikały w przeszłości. Jedyny wypadek zdarzył się przy, trzeciej przesyłce. Ciężarówka zsunęła się nieco z platformy i w momencie, gdy zaczęła się podróż w czasie, jakieś dwa cale rury wydechowej i pół tablicy rejestracyjnej z brzękiem spadło na podłogę. Barney podniósł kawałek rury wydechowej i spojrzał na jej lśniący koniec, obcięty tak równiutko, jakby właśnie wyszedł spod szlifierki. Najwidoczniej kawałek ten wysunął się poza granice pola czasowego i po prostu pozostał w teraźniejszości. Równie dobrze mogło się to przytrafić czyjejś ręce.
— W czasie podróży wszyscy, z wyjątkiem profesora, mają siedzieć w pojazdach. Nie możemy sobie pozwolić na wypadki — polecił.
Traktor, holujący przyczepa z motorówką oraz ciężarówka — chłodnia stanowiły ostatni ładunek. Barney wszedł na platforma tuż za nimi. Po raz ostatni spojrzał na blask kalifornijskiego słońca, po czym dał profesorowi sygnał do odjazdu. Jego zegarek wskazywał 11:57 przed południem w sobota, gdy wiek dwudziesty rozpłynął się w nicości, by być zastąpionym przez jedenaste stulecie. Barney wciągnął głęboko powietrze i odetchnął z ulgą. Od tej chwili czas w epoce, którą opuścił, powinien się zatrzymać. Tak długo, jak tu pozostaną, by kręcić film, obojętne ile to potrwa, w Kalifornii nie upłynie ani jedna sekunda. Gdy wrócą z powrotem, z gotowym filmem, będzie sobotnie południe — niemal pełne dwa dni przed poniedziałkowym terminem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu odprężył się. Potem jednak przypomniał sobie, że ma przed sobą kręcenie całego filmu, z wszystkimi związanymi z tym problemami i możliwymi nieszczęściami i znów poczuł, jak jakiś wielki ciężar wali mu się na barki. Poczucie trwogi chwyciło go w kleszcze z nową mocą.
Kierowca traktora puścił silnik na pełne obroty. Piekielny hałas przewalił się nad głową Barneya, a smród spalin wypełnił czyste do tej pory powietrze. Barney usunął się z drogi, którą holowano przyczepę z łodzią motorową i rzucił okiem na łąka. Ciężarówki i przyczepy poniewierały się wokół w bezładzie. Kilka z nich ustawiło się w koło, jak tabor wozów pionierskich, gotowych do walki z Indianami. Wśród nich snuło się kilka sylwetek ludzkich. Większość spała jednak nadal w najlepsze. Barney marzył o tym, by być jednym ze zwykłych członków ekipy, wiedział jednak, że nie uśnie, choćby nawet bardzo się o to starał. Równie dobrze mógł zatem rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Podszedł do Texa i Dallasa, którzy rozsiedli się na wyciągniętych z jeepa i ustawionych na trawie siedzeniach.
— Łap! — krzyknął w kierunku Dallasa i rzucił mu ćwierćdolarową monetę. Dallas chwycił ją w powietrzu. — Losujcie. Potrzebuje jednego z was, by poszedł ze mną odszukać Jensa Lynna. Drugi może spać dalej.
— Orzeł — ty idziesz — powiedział Dallas, a w chwile potem zaklął szpetnie na widok oblicza George’a Washingtona. Tex zarechotał z satysfakcją i ułożył się wygodniej na siedzeniu.
— Wie pan — stwierdził w chwile potem Dallas, gdy zjeżdżali na dół, w kierunku plaży. — Nie mam nawet bladego pojęcia, gdzie się znajdujemy.
— Na Orkneyach — Barney pogrążył się w kontemplacji mew, które wzbijały się w powietrze tuż przed nimi i obrzucały ich skrzekliwymi wyzwiskami.
— Zawsze byłem słaby z geografii.
— To taki mały archipelag na północ od Szkocji, mniej więcej na szerokości geograficznej Sztokholmu.