— Spójrz — wskazał na czerwoną szrama biegnącą wzdłuż żeber. — Jeszcze dwa cale w prawo i przedziurawiliby mnie na wylot. Właśnie ten haczyk wbijał się we mnie, gdy się poruszałem.
Dotknął ostrej krawędzi haka sterczącego z ostrza włóczni.
— Co się stało? Co to znaczy? — krzyczał Amory zbiegające po zboczu od strony ciężarówki. — Przecież to była łódź.
Dallas wstał i włożył z powrotem koszulę w spodnie.
— Skontaktowaliśmy się z tubylcami. Wyglądają jak Indianie albo Eskimosi, albo jeszcze jacyś inni, którzy przybyli tu przed Wikingami.
— Jesteś ciężko ranny?
— Niezupełnie. Najwyraźniej moje imię nie było wypisane na tej dzidzie — zachichotał Dallas i przyjrzał się uważnie włóczni. — Kawał niezłej roboty — i dobrze wyważona.
— Nie lubię takich przedmiotów — stwierdził Barney, wygrzebując z paczki rozmiękłego papierosa. — Czy nie miałem dość zmartwień do tej pory? Nie chciałbym, żeby natknęli się na Wikingów.
— A ja bym chciał — odrzekł mściwie Dallas. — Nie sądzę, by sprawili wiele kłopotów Ottarowi.
— Chciałem wam powiedzieć, że mgła się przeciera i wychodzi słońce — dorzucił Amory. — Widać to wyraźnie z góry, z ciężarówki.
— Najwyższy czas — odparł Barney, zaciągając się papierosem tak głęboko, że ten zaskwierczał nagle i sypnął iskrami.
W tej chwili zaświeciło słońce. Mgła rozwiewała się szybko, pędzona silnym, zachodnim wiatrem, wiejącym im prosto w twarze. W ciągu pół godziny rozproszyła się zupełnie i ich oczom ukazał się zakotwiczony o milę od brzegu knorr Ottara.
Barney niemal się uśmiechnął.
— Zatrąb no który w ich kierunku, może zauważą ciężarówkę. Dallas odkręcił zawór butli z dwutlenkiem węgla i nie zakręcał go tak długo, aż syrena wydała ostatni jęk i zamilkła. Najwyraźniej odniosło to pożądany skutek. Wielki żagiel załopotał na maszcie, a przed dziobem okrętu pojawiły się białe rozbryzgi piany. Nigdzie jednak nie widać było skórzanego czółna, które znikło równie nagle, jak się pojawiło. O kilka jardów od brzegu knorr zwolnił i wykonał zwrot, żagiel załopotał i zwisł bezwładnie, poruszany nieznacznie delikatnymi podmuchami wiatru. Dziesiątki rąk machały do nich z pokładu, wiatr przynosił niezrozumiałe z tej odległości okrzyki.
— Płyńcie tu — wrzeszczał Barney. — Do brzegu! Czemu nie lądujecie?
— Muszą mieć swoje powody — powiedział Amory. — Nie podoba im się brzeg w tym miejscu albo coś w tym rodzaju.
— No dobrze, ale w jaki sposób, ich zdaniem, mam się dostać na statek? — spytał Barney.
— Niech pan spróbuje wpław — zasugerował Dallas.
— Mądrala. Może to ty powinieneś potaplać się do nich i przekazać im kilka informacji.
— Spójrzcie — pokazał ręką Amory — mają na pokładzie drugą łódź.
Stara łódź knorra — dwudziestostopowa miniatura okrętu macierzystego była wciąż widoczna na pokładzie, lecz obok niej spoczywała druga, mniejsza, przewrócona na burtę.
— Ta krypa wściekle mi coś przypomina — mruknął Dallas. Barney rzucił na nią okiem.
— Masz cholerną racje. Wygląda dokładnie jak ta, którą mieli nasi czerwonoskórzy.
Dwóch Wikingów weszło do rozhuśtanej łodzi i zaczęło wiosłować w stronę brzegu. Pochylony Ottar wymachiwał w ich kierunku wiosłem, a w kilka chwil później on i jego towarzysze wyskoczyli ze skórzanego czółna i rozbryzgując wodę ruszyli w stronę plaży.
Witamy w Winlandzie. Jak podróż? — spytał Barney.
Brzeg tutaj niedobry. Nie ma trawy dla zwierząt. Drzewa niedobre — odpowiedział Ottar. — Znalazłeś jakieś lepsze miejsce?
Wyśmienite. Parę mil dalej wzdłuż wybrzeża; dokładnie takie, o jakie prosiłeś. Mieliście jakieś kłopoty w drodze z Grenlandii?
— Wiatr ze złej strony, bardzo słaby. Pełno kry. Foki. I zobaczyliśmy dwóch skraellingów[12]. Zabijali foki. Próbowali odpłynąć, ale ruszyliśmy za nimi. Cisnęli w nas włócznie. Wtedy ich zabiliśmy. Foki zjedliśmy. Łódź zabraliśmy.
— Wiem, kogo masz na myśli. Przed chwilą spotkaliśmy kilku ich krewnych.
— Gdzie jest to dobre miejsce, które znalazłeś?
— Prosto wzdłuż brzegu, za przylądkiem — trafisz na pewno. A zresztą zabierz na pokład Amory’ego. On pokaże ci dokładnie. — Tylko nie ja — Amory podniósł ręce i zaczął się cofać. — Robię się zielony na sam widok łodzi. Wszystka przekręci się we mnie i umrę w trzy minuty po opuszczeniu lądu.
Zanim spoczął na nim wzrok Barneya, Dallas z wrodzoną żołnierzom umiejętnością unikania nieprzyjemnych obowiązków zdążył wycofać się już do połowy wzgórza.
— Jestem kierowcą — wyjaśnił. — Zaczekam w samochodzie.
— Oto moi współpracownicy! Szczerzy, lojalni i wierni — głos Barneya zabrzmiał chłodno. — W porządku. Amory, powiedz temu kierowcy, by pojechał do obozu. My przypłyniemy okrętem; najszybciej jak tylko będziemy mogli. Wysadzimy ludzi Ottara na brzeg i może wreszcie znów zaczniemy pracować nad filmem. Obudź Gino, niech się usadowi na szczycie pagórka, w miejscu które wybraliśmy i niech kręci przybycie statku. I jeszcze jedno — niech ktoś zatrze ślady opon samochodowych na plaży.
— Dobrze, Barney, będzie jak mówisz. Słuchaj, naprawdę chciałbym cię zastąpić, ale ja i okręty…
— Dobrze już. Odejdź…
Barney, idąc do łodzi, przemókł do suchej nitki. Woda była tak zimna, że wydawało mu się, jakby ktoś amputował mu obydwie nogi mniej więcej do kolan. Czółno — w istocie kilka skór foczych naciągniętych na drewniany szkielet — było chwiejne i podskakiwało na falach jak ogromna pchła. By utrzymać równowagę Barney musiał kucnąć na dnie łodzi i mocno chwycić się burt obiema rękami. Gdy dopłynęli do knorra, nie był w stanie wyjść o własnych siłach z umykającej mu spod stóp łódki i wspiąć się na wysoką burtę okrętu. Wreszcie wyciągnęły się poń jakieś silne dłonie i wtaszczyły go na pokład jak wór z mąką.
— Hananu! Sidistu handartökin[13] — zawołał Ottar.
Załoga odpowiedziała mu radosnym wyciem i rzuciła się, by przygotować okręt do ostatniego etapu podróży. Barney, chcąc uniknąć stratowania w czasie tej gorączkowej krzątaniny, wycofał się na rufę. Żeglarze zakładali beity rozpędzając przy tym na wszystkie strony kobiety, które pierzchały z piskiem. Zwierzęta, kopane co chwilę, donośnym rykiem wyrażały swój protest. Cały ten zatłoczony pokład, z porozwłóczonymi wszędzie, na wpół otwartymi pakami żywności i wylęknionym bydłem przypominał zgiełkliwe podwórze. W samym środku tego rozgardiaszu jedna z kobiet przykucnęła i zaczęła doić krowę do drewnianego skopka. Gdy statek obrócił się, wiatr przygnał w kierunku Barneya odór pomyj, przez co skojarzenie z gumnem stało się jeszcze bardziej natrętne. Jednak skoro tylko ruszyli, wszystko powoli wróciło do normy i nawet zwierzęta zajęły się spokojnie swą paszą. Rześki wiatr nie tylko wypełnił żagiel, ale rozwiał także dobywający się z pokładu fetor. Powietrze na rufie stało się świeże i czyste. Dziób statku pruł długie fale. Spieniona woda z sykiem przemykała wzdłuż burt. Knorr, pędzony po morzu lekko jak piórko, był rzeczywiście wspaniałym, praktycznym i w każdym calu dobrze pomyślanym statkiem.
— Ląd wygląda dobrze — stwierdził Ottar, lekko popychając rudel i wskazał wolną ręką zbliżający się brzeg, na którym widać było wyłaniające się wysokie drzewa i skrawki łąki.
— Poczekaj, aż opłyniemy przylądek — odparł Barney. — Tam jest jeszcze ładniej.