Выбрать главу

— Zgrywasz się, Barney. Ten świat jest tak samo stary, po prostu to jest Winland. Wygląda, że są tu niezłe drzewa.

— Zapamiętam te wiekopomne słowa — rzekł Barney.

14

— Nie czuje się dziś najlepiej — stwierdziła Slithey, rozluźniając złocistą klamrę paska. — To musi mieć jakiś związek z tutejszym powietrzem. Może klimat, albo co?

Coś w tym guście — w głosie Barneya nie było ani cienia sympatii. — Chyba powietrze, bo oczywiście nie może to mieć nic wspólnego z tym szaleńczym wikińskim piknikiem wczoraj na plaży, ze smażonymi ostrygami, paleniem ogniska i sześcioma beczkami piwa, które przy okazji wypito.

Jedyną odpowiedzią było pogłębienie się zielonkawego odcienia zazwyczaj mlecznobiałej cery i brzoskwiniowych policzków Slithey. Barney wytrząsnął na drżącą dłoń dwie kolejne pigułki i podał je aktorce.

— Połknij je, zaraz przyniosę ci szklankę wody.

— Za dużo tego. Nie dam rady ich przetknąć — odparła słabym głosem.

— Dobrze ci radzę, mamy cały dzień zdjęć przed sobą. To gwarantowana kuracja doktora Hendricksona dla wszystkich skacowanych. Aspiryna na ból głowy. Dramamim na mdłości. Soda oczyszczona na zgage. Benzedryna na stany lękowe i dwie szklanki wody na złagodzenie stanu odwodnienia organizmu. Nigdy nie zawodzi.

Slithey faszerowała się właśnie kapsułkami, gdy do drzwi przyczepy zapukała sekretarka Barneya. Poprosił ją do środka.

— Wyglądasz dziś kwitnąco, Betty — zauważył.

— Mam uczulenie na ostrygi i dlatego wcześnie poszłam spać. W ręku trzymała dzienny rozkład zajęć.

— Mam pytanie do pana — szybko przesunęła palcem po poszczególnych pozycjach spisu. — Aktorzy w porządku… dublerzy OK… obsługa kamer także… technicy. O właśnie. Technicy pytają, czy potrzebna będzie panu krew i sztylety z wchodzącym do rękojeści ostrzem?

— Oczywiście, że tak: Przecież nie kręcimy poranku dla przedszkolaków. — Wstał i założył marynarka. — Idziemy, Slithey.

— Przyjdę na plan za dziesięć minut — odrzekła ledwo dosłyszalnym głosem.

— Dobrze, ale nie później. Grasz w pierwszej scenie.

Był pogodny, słoneczny poranek. Słońce wyszło właśnie zza pasma wzgórz i sklecone z długich bali szopy z pokrytymi brzozową korą przybudówkami rzucały długie cienie na łąka. Osadnicy normańscy najwidoczniej byli zajęci — z dziury w kalenicy największego budynku prosto w niebo ulatywała smuga niebieskawego dymu.

— Mam nadzieje, że Ottar jest w lepszej formie niż jego partnerka — rzekł Barney patrząc na przeciwległy brzeg zatoki. — Betty, spójrz tam, po lewej stronie wyspy… to skały, czy motorówka?

— Nie wzięłam okularów…

— To chyba motorówka, patrz, nadpływa. No, najwyższy już czas, żeby zdecydowali się wrócić. Barney zbiegał długimi susami w dół zbocza i Betty chcąc dotrzymać mu kroku musiała puścić się za nim galopem, omijając stado przeżuwających krów. Łódź była teraz zupełnie dobrze widoczna. Nad wodą niósł się słaby terkot silnika. Większość ekipy stała przy brzegu opodal knorra. Gino montował kamera.

— Wygląda na to, że wracają nasi badacze — zawołał do Barneya i wskazał ręką na morze.

— Zauważyłem i zatroszczę się o to osobiście. Reszta niech zajmie miejsca na planie. Kręcimy te scena jak tylko skończę z nimi rozmawiać.

Barney oczekiwał na zbliżającą się łódź niemal na samej granicy fal. Na rufie Tex sterował za pomocą przyczepnego silnika, a Jens Lynn usadowił się naprzeciw niego. Obaj mężczyźni byli solidnie zarośnięci i wyglądali na mocno ze sobą skłóconych.

— No i co? Jakie wieści? — zapytał Barney, zanim jeszcze łódź dobiła do brzegu.

Lynn pokręcił głową z niczym nieporównywalnym, skandynawskim smutkiem.

— Nic — odparł. — Nic wzdłuż całego wybrzeża. Dopłynęliśmy tak daleko, jak nam na to pozwalał zapas paliwa i nie znaleźliśmy niczego!

— Niemożliwe! Widziałem tych Indian na własne oczy, a Ottar nawet zabił dwóch innych. Muszą być gdzieś w okolicy!

Lynn wyszedł na brzeg i przeciągnął się.

— Byłem zainteresowany ich odnalezieniem w równym stopniu co pan. To byłaby niepowtarzalna okazja do badań. Konstrukcja ich łodzi i ornamenty na ostrzu włóczni nasunęły mi przypuszczenie, że są to przedstawiciele prawie nieznanej nauce kultury Cape Dorset. Wiemy o nich stosunkowo niewiele, zaledwie kilka mało znaczących informacji, wynikających z badań archeologicznych. O ile można stwierdzić, ostatni jej przedstawiciele wymarli gdzieś z końcem tego, to znaczy, jedenastego stulecia…

— Nie interesuje mnie pańska niepowtarzalna szansa przeprowadzenia obserwacji naukowych interesuje mnie moja niepowtarzalna szansa ukończenia tego filmu. Potrzebujemy Indian! Gdzie oni są? Musieliście chyba natknąć się na jakieś ślady?

— Odkryliśmy kilka obozowisk na wybrzeżu, ale były opuszczone. Ludzie kultury Cape Dorset to koczownicy, zmieniają swoje siedziby, posuwając się w ślad za stadami fok i ławicami dorszy. Przypuszczam, że o tej porze roku przenieśli się nieco dalej na północ.

Tex przewrócił łódź dnem do góry i usiadł na niej.

— Nie chce uczyć doktora jego fachu ale… — zaczął.

— To zabobony, przesądy — warknął Lynn.

Tex chrząknął i splunął do wody. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że doszło miedzy nimi do ostrej wymiany zdań. Tex potarł zarośnięty czarną szczeciną policzek i nie bez wahania zaczął:

— Tak na oko, Barney, doktor ma racje. Rzeczywiście nie odnaleźliśmy nikogo ani niczego, jeśli nie liczyć kilku starych obozowisk i paru kup foczych kości. Ale mimo to, wydaje mi się, że oni są gdzieś w okolicy i że obserwowali nas przez cały czas wyprawy. To nie jest wcale takie trudne. Ten cholerny silnik od kosiarki — wskazał motor łodzi — słychać na odległość pięciu mil. Jeżeli oni, jak utrzymuje doktor, są łowcami fok, mogli przyczaić się gdzieś w ukryciu, kiedy zauważyli, że się zbliżamy. Dlatego ich nie zobaczyliśmy. Ale jestem pewien, że gdzieś tu są.

— Masz jakieś dowody na poparcie tego, co mówisz? — spytał Barney.

Tex zrobił nieszczęśliwą minę i zasępił się.

— Nie mam ochoty na to, by ktokolwiek wyśmiewał się ze mnie — odburknął agresywnie.

Barney przypomniał sobie, że Tex zarabiał niegdyś na życie jako instruktor walki wręcz.

— Tex, wyśmiewać się z ciebie, to jedyna rzecz jakiej na pewno nigdy w życiu nie spróbuje — odparł szczerze.

— No dobrze… to jest coś takiego… Czuliśmy to w dżungli — wrażenie, że ktoś cię obserwuje. W połowie przypadków rzeczywiście tak było. Hałas? Trzask? Znam to uczucie. I miałem je przez cały czas naszego pobytu poza obozem. Oni gdzieś tu są. Gdzieś całkiem niedaleko stąd, jak Boga kocham!

Barney pomyślał nad tym chwilę i z trzaskiem wyłamał stawy w palcach.

— Sądzę; że masz racje, ale naprawdę nie widzę w jaki sposób mogłoby to nam pomóc. Porozmawiamy jeszcze przy obiedzie, może da się coś wymyślić. Cholernie potrzebujemy tych Indian.

Na planie nic nie szło tak jak należy, co po części było zapewne winą Barneya, który myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Cała scena powinna pójść gładko, w większej części akcja była dziecinnie prosta: Orlyg, którego grał Val de Carlo, najlepszy druh i prawa ręka Ottara, kocha się potajemnie w Gudrid, ta zaś nie chce powiedzieć o tym Thorowi, bojąc się możliwych konsekwencji. Uczucie Orlyga staje się jednak na tyle silne, że gdy Gudrid oświadcza mu, iż nie potrafi kochać nikogo poza Thorem, w chwili miłosnego zaślepienia postanawia zabić swego najlepszego towarzysza. Zaczaja się w ukryciu i atakuje nadchodzącego Thora. Ten z początku nie jest w stanie w to uwierzyć, przekonuje się jednak w chwili, gdy Orlyg zadaje mu cios sztyletem w ramie. Wtedy bezbronny Thor walczy z Orlygiem i w końcu zabija go jedyną zdrową ręką.