Выбрать главу

— W porządku.

— Dasz radę to zrobić?

— Oczywiście.

— Świetnie. Oto stówa zaliczki — Barney wyciągnął z portfela pięć dwudziestek — i położył je na stoliku. Lepkie palce Spidermana popełzły po czarnym obiciu i wchłonęły je.

— Bierz swoich chłopaków i jedziemy do studio. Tam ci wszystko wytłumaczę. Będziecie z powrotem za godzinę. — Barney nie zadał sobie trudu, by wyjaśnić co może stać się w ciągu tej jednej, dwudziestowiecznej godziny.

— Nie da rady. Na razie produkuje się tylko ja i Dooty, reszta będzie koło jedenastej. Potem gramy do trzeciej. Wcześniej nie możemy się urwać.

Barney jednym łykiem przełknął swój cocktail i spojrzał na zegarek. Przekonał się, że nie ma najmniejszego sensu wychodzić stąd i wracać z powrotem. Trzecia rano, w niedziele, był to termin absolutnie wystarczający, zważywszy, że miał czas aż do poniedziałku. Wszystko się uda. Gdy Spiderman znikł na zapleczu, Barney podszedł do telefonu i umówił się z Hewettem na nowo na godzinę trzecią rano, po czym wrócił do stolika z mocnym postanowieniem, że postara się odprężyć, o ile było to możliwe przy odgłosach tuby i całego zespołu instrumentów dętych, wzmocnionych elektryczną perkusją. Pomogła mu Krwawa Mary.

O drugiej rano wstał i wyszedł zaczerpnąć nieco takiego powietrza, które nie byłoby gęste od dymu tytoniowego i nie dygotało w rytm perkusji. Udało mu się nawet zamówić dwie taksówki na parę minut po trzeciej. Wszystko szło jak najlepiej.

Niedługo potem wysiedli przed drzwiami magazynu — profesor Hewett spoglądał to na nich, to na tarcze zegarka.

— Niezwykle punktualnie — sapnął.

— Nie najgorzej profesorze, stary byku — odparł Barney, klepnąwszy go po ramieniu i odwrócił się, by pomóc wyciągnąć z taksówki perkusję. Do magazynu wmaszerowali wszyscy gęsiego — orkiestra rżnęła marsza „Pułkownik Bogey”.

— Co to za tratwa? — zapytał Spiderman na widok platformy. Był zmęczony, oczy miał mocno podkrążone.

— Środek transportu. Właź! Obiecuje ci, że nie będzie nas tylko kilka minut — Barney, mówiąc to uśmiechnął się przebiegle.

— Na razie wystarczy! — Spiderman oderwał ustnik trąbki od rozgorączkowanych warg Doody’ego. Doody trąbił jeszcze kilka sekund w próżnie nim uświadomił sobie, że nie daje to żadnych słyszalnych efektów.

— Włazimy do łajby — zakomenderował Spiderman.

Hewett parsknął z dezaprobatą na widok żałobnie odzianych muzyków wchodzących na pokład platformy, po czym zamknął się w kabinie kontrolnej i zaczął uruchamiać Vremiatron.

— Czy to poczekalnia? — zapytał Doody, podążając za nim do zatłoczonego pomieszczenia.

— Wyłaź stąd, ty kretynie — wysapał profesor.

Doody mamrocząc coś po nosem usiłował wykonać jego polecenie, lecz w momencie, gdy wykonywał zwrot, wyciągnięty na całą długość suwak jego puzonu uderzył w rząd wystających lamp elektronowych. Dwie z nich trzasnęły i wyrzuciły z siebie snop iskier.

— Uaaa! — jęknął Doody i upuścił instrument, który całą swoją długością upadł na plątaninę przewodów elektrycznych i lamp. Z potrzaskanej instalacji posypały się iskry. Wszystkie światła na ekranie kontrolnym zgasły.

Barney wytrzeźwiał przed upływem sekundy. Wypchnął Doody’ego z kabiny kontrolnej w kierunku pozostałych muzyków stojących zbitą gromadką na przeciwległym końcu platformy.

— Co się stało, profesorze — zapytał miękko, gdy wrócił na miejsce.

Odpowiedzi nie było. Nie pytał po raz drugi; obserwował tylko, jak Hewett odrywa z pasją ekrany kontrolne i wyrzuca przez okno zniszczone lampy.

Odesłał muzyków, gdy tylko usłyszał burkliwe „tak” na pytanie, czy musi upłynąć co najmniej kilka godzin zanim Vremiatron ponownie będzie gotów.

O dziewiątej rano profesor Hewett oznajmił, że naprawa zajmie prawdopodobnie większą część dnia, nie licząc czasu potrzebnego na znalezienie brakujących lamp w Los Angeles w niedzielę. Barney wmawiał sobie nieszczerze, że mimo wszystko ma jeszcze kupę czasu. Film miał być oddany dopiero w poniedziałek rano.

O piątej rano w poniedziałek profesor zakomunikował, że skończył już naprawę uzwojenia i teraz zamierza przespać się godzinkę. Potem pójdzie szukać potrzebnych lamp.

O dziewiątej rano Barney zatelefonował i dowiedział się, że przedstawiciele banków właśnie przybyli i czekają na niego. Zaśmiał się ochryple i odwiesił słuchawkę.

O pół do dziesiątej zadzwonił telefon. Odebrał go i od dziewczyny z centrali dowiedział się, że L.M. rozmawiał z nią osobiście, pytając czy nie wie, gdzie jest Mr Hendrickson. Barney ponownie odwiesił słuchawkę.

O pół do jedenastej wiedział już, że nie ma żadnej nadziei. Profesor Hewett jeszcze nie wrócił i nawet nie zadzwonił. A zresztą, gdyby nawet się teraz pojawił, było już i tak za późno. Filmu nie da się w żaden sposób skończyć na czas.

Wszystko miał już poza sobą. Próbował — i przegrał. Szedł w stronę biura L. M. jak skazaniec na szafot. Zatrzymał się przed drzwiami rozważając możliwość samobójstwa. Nie, brakło mu na to odwagi. Otworzył drzwi.

16

— Nie właź tam rozległ się jakiś głos. Czyjaś ręka chwyciła Barneya za ramię i odciągnęła go od drzwi, które zatrzasnęły się automatycznie tuż przed nim.

— Co ty sobie, u diabła, wyobrażasz — kipiąc z wściekłości wrzasnął Barney i odwrócił się w stronę sprawcy tego zamieszania.

— Po prostu nie pozwalam ci popełnić głupstwa, ty idioto! — odparł ten drugi i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu na widok Barneya, który cofnął się nagle i z opadniętą nisko szczęką wybałuszał na niego oczy.

— Ty jesteś… mną… — odezwał się słabym głosem Barney spoglądając na siebie samego, odzianego w najlepszą parę jego własnych tweedowych spodni, skórzaną kurtkę lotniczą i dźwigającego pod pachą pudełka z filmem.

— Bardzo trafna uwaga — odparł drugi Barney z niedobrym uśmiechem. — Potrzymaj to chwili — wręczył film Barneyowi i sięgnął ręką do kieszeni na piersi po portfel.

— Co?!… Co?! — Barney w osłupieniu patrzył na umieszczoną w pudełku nalepkę z napisem „Kolumb Wikingiem” — czyść 1. Drugi Barney wyciągnął z portfela złożoną na czworo kartkę papieru i wręczył ją pierwowzorowi, który dopiero wtedy spostrzegł, że jego ręka owinięta jest grubą warstwą zaczerwienionego bandaża.

— Co się stało z moją… z twoją ręką? — zapytał Barney, patrząc z przerażeniem na bandaż. W tej samej chwili — wyjęto mu z rąk pudełko i wciśnięto w dłoń kartkę.

— Daj to profesorowi — rozkazał jego duplikat. — Przestań się tu pętać i skończ film, dobrze? — Drugi Barney otworzył drzwi do gabinetu L. M. Wszedł przez nie jeden z techników, pchając przed sobą wózek wyładowany tuzinem rolek filmu. Technik spojrzał na jednego, potem na drugiego, wzruszył ramionami i znikł we wnętrzu. Drugi Barney wszedł za nim i drzwi się zamknęły.

— Ręka! Co się stało z ręką? — jęknął Barney w stronę zamkniętych drzwi. Próbował je otworzyć, ale w końcu wzruszył ramionami i zrezygnował. Jego uwagę przyciągnęła dziwna kartka papieru. Rozłożył ją. Był to kawałek najzwyklejszego w świecie papieru maszynowego, urwany wzdłuż marginesu i pusty z jednej strony. Po drugiej również nic nie było napisane, widniał tam tylko krosty, pośpiesznie nakreślony długopisem schemat. Nie mówił on Barneyowi zupełnie nic, toteż złożył kartkę z powrotem i schował ją do portfela. Nagle przypomniał sobie o rolkach gotowego filmu.