— Mieliśmy dostać jakąś sale na próby, Barney — poskarżył się. — To świeże powietrze dobije nas jak amen w pacierzu. Ci faceci całymi latami nie wysuwali nosa z chałupy.
— Przewietrzą sobie płuca.
— Oni lubią je mieć zanieczyszczone. — Zobaczę co się da zrobić…
— Wróg w polu widzenia! — krzyknął Tex. — Popatrzcie na ten oddział specjalny.
Był to zaiste zdumiewający widok. Zza wyspy, osłaniającej ujście zatoki wypływały, jedna za drugą, łodzie ludzi z Cape Dorset. Wkrótce morze się od nich zaroiło. Gdy zbliżyły się nieco, można było dostrzec panujące w nich gorączkowe ożywienie, a w powietrzu dał się słyszeć głęboki pomruk.
— Nie wygląda to na okrzyki przyjaźni — zauważył Tex.
— Mogą być nastawieni pokojowo — w głosie Barneya nie było jednak zbyt wiele entuzjazmu.
— O co zakład? — zaproponował szyderczo Dallas.
— Dobra, musimy zatem zająć pozycje obronne, czy jak to nazywacie. Co proponujesz? Tex wskazał kciukiem na Dallasa.
— On jest starszy stopniem. On tu rozkazuje.
— W porządku — warknął Dallas. — Musimy zabrać z plaży wszystkich cywilów, kazać Ottarowi zamknąć fort i ciągniemy z powrotem do obozu. Wszystkie pojazdy ustawiamy w koło — przyczepy mieszkalne do środka. Rozdamy broń każdemu facetowi zdolnemu do jej noszenia. Potem siedzimy w kupie. Tex, zabieraj cywilów do obozu.
— Brzmi nieźle, ale czy nie zapominasz, że wciąż jeszcze kręcimy? Na tym wzgórzu muszę mieć Gina i kamerę — stąd widać wszystko. Potrzebna mi jeszcze jedna kamera, może być ręczna, za palisadą, żeby sfilmować atak.
Barney rzucił się na poszukiwanie ewentualnego drugiego kamerzysty, prędko jednak doszedł do nieuchronnego w tej sytuacji, ale przykrego dlań wniosku, że jedyną osobą, która ma jako takie doświadczenie w tej materii jest on sam.
— Wydaje mi się, że musze wejść tam razem z Ottarem i jego bandą — zauważył.
— Jeżeli pan tego sobie życzy — odparł Dallas, wyczekując starannie na moment, w którym muzycy zniknęli tam, skąd się pojawili. — Gino razem z kamerą — na platformę ciężarówki. Ciężarówka z kierowcą pojedzie na szczyt wzgórza — będzie wtedy dokładnie w połowie drogi między obozem a plażą. Tex z dubeltówką ma ich ubezpieczać. Kiedy da rozkaz do odwrotu — wycofają się. Ja pójdę z panem za palisadę! — wydawał rozkazy Dallas.
— Dobrze, to brzmi bardzo rozsądnie — przytaknął Barney. — Ruszamy!
Łodzie zwalniały, w miarę jak pojawiało się ich coraz więcej. Wszystko wskazywało na to, że formują się do ataku. Zresztą bez względu na przyczyny, opóźnienie pozwoliło ludziom na brzegu zająć pozycje obronne. Gdy tylko ustawiono filmowców zgodnie ze wskazówkami Dallasa, on sam i Barney ruszyli co sił w nogach w stronę obozowiska Wikingów. Dallas uzbrojony był w rewolwer i pistolet maszynowy z ramion zwisały mu taśmy z amunicją. Dźwigał też kilka ciężkich, złowieszczo wyglądających, metalowych pudeł. Byli ostatnimi, którzy dostali się w obręb palisady. Ogromna dwuskrzydłowa brama, zamykana na długi, drewniany skobel, zatrzasnęła się tuż za ich plecami. Przez jeden z wąskich otworów strzelniczych Barney dostrzegł, że ciężarówka z kamerą zdążyła już zająć pozycję na szczycie wzgórza.
— Skąd się bierze ten hałas? — spytał Ottar.
— Nie mam bladego pojęcia — odparł Barney. — Zbliżają się!
Łodzie ruszyły, mącąc spokojne wody zatoki. Barney wsparł trzydziestopięciomilimetrową kamerę o jeden z bali tworzących palisadę i wycelował jej obiektyw wprost na nadciągające łodzie. Promienie słońca; które wychynęło właśnie zza chmur, załamywały się w rozbryzgach wzbijanej uderzeniami niezliczonych wioseł wody.
Widok zbliżających się nieubłaganie czarnych skórzanych łodzi miał w sobie coś przerażającego. Ciemne stroje płynących w nich ludzi sprawiały wrażenie, że nadciąga umundurowana armia królestwa mroku. W miary jak łodzie podpłynęły do brzegu, narastał niezwykły mrożący krew w żyłach łoskot. Barney zacisnął kurczowo ręce na kamerze i filmował zajadle, szczęśliwy że ma jakieś zajęcie, które pozwala mu nie myśleć o niczym innym. Czuł, że gdyby nie to, podkuliłby ogon i zwiał dokąd pieprz rośnie.
— Słyszałem już kiedyś takie odgłosy — zastanawiał się na głos Dallas. — Taki sam denerwujący jazgot, tylko cichszy.
— Pamiętasz gdzie? — spytał Barney ustawiając obiektyw na zbliżenie lądujących łodzi. Były bardzo blisko.
— Tak. W Australii. Mają tam tubylców. Ich szamani wirują nad głową jakimiś kijami, których końce zderzają się ze sobą i daje to właśnie taki dźwięk.
— Kołatki! Oczywiście. Używa ich wiele prymitywnych plemion. Przypisują im własności magiczne. Na pewno każdy Indianin w łodzi kręci czymś takim.
— Mam tu swoją magię, by załatwić się z ich magią — zawołał Ottar wymachując nad głową toporem.
— Nie szukaj kłopotów. Musimy za wszelką cenę uniknąć starcia.
— Coo? — ryknął Ottar, wstrząśnięty do głębi swego wikińskiego ducha. — Chcą walczyć, będziemy walczyć! Nie ma tu tchórzy. — sypnął na Barneya, judząc go do odpowiedzi.
— Lądują — powiedział Dallas i stanął między nimi.
Jakiekolwiek złudzenia co do pokojowego charakteru wizyty rozwiały się całkowicie. Każdą z przypływających łodzi wciągano na brzeg, a ich pasażerowie wyładowywali włócznie, łuki i kołczany pełne krótkich, lecz masywnych strzał o kamiennych grotach. Barney skoncentrował się na zbliżeniach. Był w stanie dostrzec najdrobniejsze szczegóły ich wyposażenia bojowego. Prawdę mówiąc, widział tych szczegółów znacznie więcej niż by sobie życzył. Gino powinien złapać całość wydarzeń.
— Ottar — powiedział Dallas — każ swym ludziom, by kryli się za palisadą i nie wystawiali głów. Ottar mruknął coś pod nosem, ale wykonał polecenie. Koncepcja obrony z trudem mieściła się w mentalności Wikingów, nie byli oni jednak kompletnymi samobójcami. Napastnicy mieli co najmniej dwudziestokrotną przewagę liczebną i nawet wojowniczy Normanowie zmuszeni byli przyjąć to do wiadomości.
Gdy tuż obok zagwizdała pierwsza strzała a włócznia wbiła się z łoskotem w częstokół nieco poniżej kamery, Barney padł i usiłował wepchnąć obiektyw w ciasny prześwit pomiędzy belkami. Zawężało to co prawda pole widzenia, było jednak znacznie mniej szkodliwe dla zdrowia.
— Broń tchórzów — mamrotał Ottar. — Tchórze. Tak się nie walczy.
Z wściekłością rąbnął toporem o tarcze. Wikingowie mieli w głębokiej pogardzie łuk i strzały, uznawali jedynie atak i walkę wręcz.
Gdy rozładowano już wszystkie łodzie, ludzie kultury Cape Dorset zgromadzili się wokół palisady usiłując znaleźć sposób na dostanie się do środka. Szturm utknął w martwym punkcie. Kilku próbowało się wspinać, lecz szybkość, z jaką rozwścieczeni Wikingowie pozbawiali ich głów i innych części ciała ostudziła zapał reszty. Napastnicy wymachiwali bronią i skrzeczeli coś piskliwymi głosami. Nad wszystkim górował jazgot kołatek. Dallas wskazał ręką na grupkę mężczyzn, stojących za plecami reszty.
— Wyglądają na wodzów, albo kogoś w tym rodzaju. Mają też inne ubrania — jakiś skórzany ekwipunek ze sterczącymi na wszystkie strony lisimi ogonami.
— To raczej przedstawiciele ich nauk magicznych — oznajmił Barney. — Ciekaw jestem, po co tu przyszli.
Przed nimi zaczęło się coś w rodzaju zorganizowanej akcji kierowanej najwyraźniej przez ludzi w futrach. Pod ich nadzorem część atakujących pobiegła w stronę pobliskiego lasu, skąd wróciła obładowana chrustem.