— Oczywiście — powiedział Ottar. — To ja!
— Co rozumiesz przez to „To ja”? — spytał Barney wybałuszając oczy.
— Thorfinn Karlsefni, syn Thorda Końskiej Głowy, syn Thorhildy Rjupa, córki Thorda Gellira… — Nazywasz się Ottar.
— Oczywiście. Ottar jest imieniem, którym nazywają mnie na co dzień, skrótem. Moim prawdziwym imieniem jest Thorfinn Karlsefii, syn Thorda…
— Pamiętam fragmenty sagi o Karlsefnim — przerwał mu Charley. — Studiowałem ją pisząc scenariusz. W sadze mówi się, że przybył on do Winlandu przez Islandię i ożenił się z dziewczyną o imieniu…
Gudrid!
— To przecież filmowe imię Slithey — wydusił z siebie Barney.
— Poczekaj, to nie wszystko — podnieconym głosem oznajmił Charley. — Pamiętam, że Gudrid miała mu urodzić syna w Winlandzie. Dano mu imię Snorey.
— Snorey — Barney poczuł dziwne mrowienie na karku. — Jeden z krasnoludków z Królewny Śnież…
— Nie rozumiem dlaczego wszyscy tak się tym przejmują — stwierdził profesor Hewett. — Od kilku tygodni wiemy o istnieniu takich pętli czasu. Powinniśmy raczej przedyskutować nie wyjaśnione szczegóły mechanizmu powstawania takiej pętli.
— Ale znaczenie tego faktu, profesorze! Znaczenie! Jeśli to prawda, to jedynym powodem, dla którego Wikingowie osiedlili się w Winlandzie jest nasza decyzja, by nakręcić film o osiedleniu się Wikingów w Winlandzie.
— Powód równie dobry jak każdy inny — spokojnie odparł profesor.
— Potrzeba tylko trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić — mruknął Barney.
Mówiono potem, że przyjęcie było godne najwyższego uznania. Przeciągnęło się aż do świtu, toteż niewiele udało się zrobić następnego dnia. Ale minęło już poprzednie napięcie, poza tym znakomita większość członków ekipy przestała już być potrzebna. Znikali po kilku na raz, niektórzy na wakacje na Starą Katalinę, większość jednak chciała wracać prosto do domu. Odjeżdżali uszczęśliwieni, wymachując radośnie grubymi plikami kart godzinowych. W departamencie finansowym Climactic Studios długo w noc paliły się światła. Gdy, ku satysfakcji Barneya, film został już zmontowany, skopiowany i nawinięty na szpule, w obozie pozostała jedynie garstka ludzi, głównie niezbędnych przy ostatecznej likwidacji pleneru kierowców.
— Nie wiem, czy będzie pan miał jeszcze kiedyś okazje oddychać tak czystym powietrzem — odezwał się Dallas i popatrzył ze szczytu wzgórza na rozpościerającą się poniżej osadę Wikingów.
— Będę tęsknił za czymś więcej — odpad Barney. — Zaczynam sobie zdawać spraw, że z początku myślałem wyłącznie o filmie. Teraz, gdy film mamy już poza sobą, wiem; że wszystko to było czymś znacznie ważniejszym niż ktokolwiek z nas mógł sobie wtedy wyobrazić. Rozumiesz?
— Skapowałem. Ale niech pan pamięta, że wielu chłopaków zobaczyło Paryż tylko dlatego, że rząd wysłał ich tam, żeby tłukli Szkopów. Różnie w życiu bywa, oj różnie!
— Wydaje mi się, że masz rację ; Barney zaczął ssać prawą dłoń. — Ale nie mów tak. Przypomina mi to aż nazbyt paradoksalną pętle czasu.
— Co się panu stało w rękę?
— Nic takiego. Chyba drzazga.
— Niech pan pójdzie do pielęgniarki, żeby to panu wyjęła zanim zamknie cały swój kram.
— Chyba masz rację. Powiedz wszystkim, że ruszamy za dziesięć minut.
Pielęgniarka uchyliła drzwi przyczepy i wyjrzała z niej podejrzliwie.
— Przykro mi, nieczynne.
— Mnie również przykro. Proszę otworzyć, to punkt pierwszej pomocy!
Pielęgniarka mruknęła coś na temat zakresu pierwszej pomocy, ale otworzyła gabinet.
— Nie daje rady wyciągnąć tego pincetą — stwierdziła po chwili, nie bez odcienia złej woli w głosie. Wytnę panu maleńki kawałek skóry skalpelem.
Cały zabieg nie trwał nawet minuty i dopóki maleńkiej ranki nie posmarowano jodyną, myśli Barneya skupione były na znacznie poważniejszych zagadnieniach.
— Auuu! — wrzasnął.
— To nie mogło zaboleć, Mr Hendrickson, nie takiego dużego chłopca jak pan. — Pielęgniarka wyszła i zaczęła szukać czegoś w sąsiednim pomieszczeniu. — Przykro mi, ale skończyły się plastry. Na razie owinę to panu gazą.
Zaczęła bandażować mu dłoń. W tym momencie Barney zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje i wybuchnął gromkim śmiechem.
— Drzazga — powtórzył i spostrzegł, że ubrał się dziś w najlepsze, tweedowe spodnie i lotniczą, skórzaną kurtkę. — Założę się, że ma pani tutaj merkurochrom, jestem tego pewien.
— Dziwne pytanie. Pewnie że mam.
— A zatem niech pani zabandażuje te rękę dokładnie, ślicznie i aż po sam łokieć. Już ja mu pokażę, temu skurwysynowi sadyście!
— Co? Komu?
— Mnie! A komu? Potraktowałem siebie w taki sposób i teraz zamierzam zrobić to samo ze sobą. Przypuszczam, — że będę musiał tak się ze sobą obejść…
Pielęgniarka nie odważyła się wypowiedzieć już ani jednego słowa. Założyła Barneyowi szeroki i wielki opatrunek jak sobie tego życzył i nawet nie zaprotestowała, gdy oblał go taką ilością merkurochromu, że co najmniej połowa spłynęła na nieskazitelnie czystą podłogę gabinetu. Zamknęła tylko drzwi na klucz natychmiast po tym, jak wyszedł, gaworząc coś radośnie do siebie.
— Jesteś ranny? — zagadnął go Ottar.
— Niezupełnie. Nie zwracaj na to uwagi. Miej oko na tych Indian.
— Nie obawiam się ich. Zetniemy mnóstwo drzew. Zbijemy majątek na Islandii. Zabierasz Gudrid?
— Na parę minut, w twojej epoce. Co się stanie potem, zależy już tylko od niej. Żegnaj, Ottarze.
— Far heill[18] Barney. Nakręć jeszcze jeden film i płać mi „Jackiem Danielsem”.
— Niewykluczone.
To była już ostatnia podróż. Wszyscy inni odjechali i platforma czasu stała na środku zrytej kołami samochodów i pokrytej stratowaną trawą, półhektarowej płaszczyzny. Rolki z filmem spoczywały w pickupie, jedynym pojeździe znajdującym się na platformie. Za kierownicą siedział Dallas, obok niego ulokowała się Slithey z zaczerwienionymi od płaczu oczami.
— Zabieramy to wszystko — krzyknął Barney do profesora Hewetta i po raz ostatni wciągnął w płuca głęboki haust czystego, świeżego powietrza.
Profesor zostawił pickupa i jego pasażerów w piątkowym popołudniu. Podróż po pętli czasu wstecz, do poniedziałkowego poranku odbył tylko Barney i pudełka z filmem.
— Proszę zostawić mi trochę czasu, profesorze — powiedział. — Musze być w biurze L.M. o pół do jedenastej.
Natychmiast po przybyciu na miejsce Barney zatelefonował. Przyszło mu poczekać dobrą chwile zanim w studio dźwiękowym pojawił się jeden z techników z ręcznym wózkiem. Gdy skończyli załadunek pudełek, była punktualnie godzina 10.20.
— Dostarczysz to do biura L.M. — polecił Barney. — Ja pójdę przed tobą z rolką numer jeden.
Barney szedł szybko. W momencie, gdy wyszedł zza ostatniego zakrętu korytarza dostrzegł znajomą, sflaczałą sylwetkę z trudem gramolącą się po schodach. Uśmiechnął się wstrętnie i podążył za samym sobą wzdłuż korytarza, aż pod drzwi gabinetu L.M. Postać przed nim ani razu nie obejrzała się za siebie. Barney odczekał, aż tamten jednym pchnięciem otworzył drzwi. Dopiero wtedy chwycił go za ramię i odciągnął jego rękę.
— Nie właź tam — powiedział.
— Co ty sobie, u diabła, wyobrażasz? — wrzasnął wcześniejszy Barney, po czym spojrzał na niego i sflaczał nagle jak drugorzędny aktor w trzeciorzędnym filmie grozy. Oczy wyszły mu z orbit, jego ciałem wstrząsnęły dreszcze.