— Siądź tu, ślicznotko — powiedział i popchnął Slithey do kąta ruchem znamionującym długoletnią praktykę. Dopóki Slithey była potencjalnym workiem szmalu, pozostawał całkowicie odporny na jej urok. — Barney Hendrickson jest równie dobry jak jego słowo. Może nawet lepszy.
Zadzwonił telefon i dokładnie w tej samej chwili do gabinetu wpadł Jens Lynn, wymachując umową.
— Ottar nie może tego podpisać! To jest po angielsku.
— Więc niech pan to przetłumaczy. Jest pan przecier konsultantem. Zaczekaj pan. Barney podniósł słuchawkę.
— Mogę dokonać przekładu. Jest to trudne, ale wykonalne. Nie w tym jednak problem! On przecięż nie umie czytać!
— Proszę zaczekać chwilę, Lynn. Nie, niestety, Sam… Wiem, Sam… Oczywiście, widziałem kosztorys, osobiście go sporządziłem… Nie, nie możesz mnie zapytać skąd biorę LSD… Myśl realnie. Ani ty, ani ja nie urodziliśmy się wczoraj… Zgoda, ale… nie możesz zrozumieć, że film zostanie zrealizowany w granicach tego budżetu, z dokładnością do plus minus pięćdziesięciu tysięcy?… Nie używaj słowa „niemożliwe”, Sam. To, co niemożliwe może nam zająć trochę czasu, ale da się zrobić, rutyna, rozumiesz… Co?… Przez telefon?! Sam, bądź rozsądny. Miałem przed chwilą trzy telefony do biura… tak, Barnum i Balley… nie pora teraz, aby wchodzić w szczegóły… Wywalony? Ja? Nigdy w życiu!… Tak, oczywiście, zapytaj go. L.M. siedzi w tym filmie od samego początku, krok po kroku i zobaczysz, że pójdzie za mną do końca… Tak… Nawzajem, Sam.
Barney odrzucił słuchawkę na widełki.
— Mogłaby być pojmana podczas wyprawy, na samym początku — zauważył Charley Chang. — Będzie walczyć z nim z prawdziwą nienawiścią, która potem wbrew niej samej, przerodzi się w miłość.
— Nigdy przedtem nie byłam porywana w czasie napadu — odezwała się ze swego kąta Slithey.
— Doskonały pomysł, Charley — zgodził się Hendrickson.
— A nawet gdyby umiał czytać — nie umie pisać — zakończył Lynn.
— Nie raz już mieliśmy tego typu kłopoty z zagranicznymi aktorami. Do kontraktu trzeba dołączyć wierne tłumaczenie jego treści, potwierdzić je notarialnie — robi to tłumacz przysięgły. Strona zawierająca kontrakt stawia swój znak i potwierdza go odciskiem kciuka na obu wersjach. Następnie potwierdza to po dwóch niezależnych świadków z każdej strony i taka umowa może z powodzeniem stawić czoła każdemu sądowi na świecie.
— Mogą być kłopoty ze znalezieniem tłumacza przysięgłego znającego staronorweski…
— Niech pan zapyta w dziale kadr, oni potrafią znaleźć każdego.
— Proszę, są tutaj, panie Hendrickson — przez otwarte drzwi gabinetu weszła sekretarka i postawiła na biurku Barneya buteleczkę pełną pastylek benzedryny.
— Za późno — szepnął Barney, patrząc na nie martwym wzrokiem — za późno.
Jednak gdy interkom i telefon zadzwoniły jednocześnie, zażył dwie tabletki i spłukał je zimną, czarną kawą z tekturowego kubeczka.
— Tu Hendrickson — wymamrotał, wciskając guzik interkomu.
— Barney, chce cię natychmiast widzieć u mnie w biurze — odezwał się głos L.M.
Telefon przyjęła Betty. — To sekretarka L.M. Chce on widzieć pana natychmiast w swoim biurze!
— Tak, wiem już o tym.
Mięśnie ud zabolały go piekielnie, gdy wstawał, rozmyślając, ile czasu upłynie zanim benzedryna da jakieś efekty.
— Popracuj nad tym, Charley. Chcę mieć konspekt, dosłownie parę stron, jak najszybciej.
Ruszył w stronę drzwi, lecz poczuł, że ręce Ivana Grissiniego wpiły się spazmatycznie w klapy jego marynarki. Odepchnął je odruchowo.
— Zaczekaj tu, Ivan, pogadam z tobą później, po powrocie od L.M.
Zamknął drzwi i kakofonia głosów urwała się raptownie.
— Możesz mi pożyczyć ręcznik, Betty? — spytał.
Wyjął ręcznik z dolnej szuflady jej biurka, zarzucił go na ramiona wpychając uważnie brzegi za kołnierz koszuli. Schylił się, włożył głowę pod kran umywalki. Gdy Betty odkręciła kurek, niemal zaparło mu dech. Pozwolił, by lodowaty strumień ogarnął jego głowę i przez chwile spływał również po karku, po czym wyprostował się i wytarł włosy. Betty pożyczyła mu grzebień. Mimo osłabienia poczuł się lepiej, a kiedy spojrzał w lustro wyglądał już nieomal na istotę ludzką. Nieomal…
— Zamknij za sobą drzwi na klucz — polecił L.M., gdy Barney wkroczył do gabinetu, po czym pochylił się, by zakrzywionymi nożycami do drutu przeciąć kabel telefoniczny.
— Jest tu tego więcej, Sam? — spytał.
— Nie, ten był ostatni — odparł Sam właściwym mu bezbarwnym głosem. Cała postać Sama była szara i bezbarwna. Jak się wydawało, przybrał te ochronne barwy z chwilą, gdy został osobistym i najzupełniej prywatnym księgowym L.M. i zyskał światową sławę jako ekspert w dziedzinie finansów wielkich korporacji i omijania przepisów podatkowych. Przyciskał kurczowo do piersi teczkę z papierami, zupełnie jakby chciał ją przed czymś lub przed kimś obronić. — Zresztą, nie będzie to już więcej potrzebne dodał.
— Być może, być może — odparł L.M. i opadł na fotel. — Ale, gdy wymawiam słowo „bank”, a kable nie są przecięte, dostaje palpitacji serca. Parszywe wieści dla ciebie, Barney — dorzucił L.M. i odgryzł koniuszek cygara. — Jesteśmy zrujnowani.
— Co pan ma na myśli — Barney przeniósł wzrok z jednej nie wyrażającej niczego twarzy na drugą, podobną. — Jakiś dowcip, czy co?
— L.M. ma na myśli, że Climactic Studios będą w krótkim czasie kompletnym bankrutem — wyjaśnił mu Sam.
— Na bruku, dorobek całego życia! — dodał L.M. głucho.
Sam skinął głową tylko jeden raz, jak marionetka, którymi posługują się jarmarczni brzuchomówcy. Tak właśnie wygląda sytuacja — oznajmił. — Normalnie mielibyśmy jeszcze trzy miesiące do terminu wysłania sprawozdania finansowego bankom, które, jak wiesz, mają w swych rękach kontrolny pakiet akcji tego przedsiębiorstwa. Tymczasem, z nieznanych powodów, już w tym tygodniu przysłały one swojego człowieka, by skontrolował nasze księgi.
— L…? — spylał Barney, czując, że nagle rozjaśniło mu się w głowie. Zapadła cisza, przedłużając się nieznośnie, aż Barney skoczył na równe nogi i jak oszalały zaczął biegać po gabinecie.
— I wykryją, że kompania upada, wszystkie zyski istnieją tylko na papierze — odwrócił się i wskazał gwałtownie na L. M. — a cała żywa gotówka przepłynęła na konto zwolnionej od podatków Fundacji imienia L. M. Greenspana. Bez wątpienia nie straci pan na tym. Kompania może upaść, niech szlag ją trafi, ale L. M. Greenspan nadal będzie maszerował raźnie naprzód.
— Uważaj co mówisz. Nie jest to sposób, w jaki pracownik powinien się zwracać do człowieka, który swego czasu dał mu złapać pierwszy głębszy oddech.
— I ostatni również — właśnie w tej chwili — odparował Barney i wymownym gestem uderzył się kantem dłoni w szyje, znacznie silniej niż początkowo zamierzał. — Niech pan posłucha L. M. — zaczął błagalnie, rozcierając bolące miejsce — zanim topór spadnie na nasze głowy ciągle jeszcze mamy jakieś szanse. Musiał pan chyba rozważać plany jakiejś akcji ratunkowej, inaczej nie angażowałby się pan w te imprezę z profesorem Hewettem i jego wehikułem czasu. Musiał pan czuć, że wielki sukces kasowy mógłby zmniejszyć presje ze strony banków i ponownie uczynić firmę dochodową. Ciągle jeszcze możemy to zrobić.