James Patterson
Fiołki Są Niebieskie
Z angielskiego przełożył Witold Nowakowski
Tytuł oryginału: VIOLETS ARE BLUE
Copyright © James Patterson 2001
Dedykuję tę książkę mojemu kumplowi, który, co prawda, nie jest agentem FBI, lecz nosi naprawdę ekstra nazwisko: Kyle Craig.
Poza tym chcę wyróżnić kilkoro mecenasów sztuki:
Jima Heekina, Mary Jordan, Ferna Galperina, Marię Pugatch, Irenę Markocki, Barbarę Groszewski, Tony’ego Peysera i moją słodką Suzie.
Prolog
Rozdział 1
Nic nie zaczyna się tam, gdzie, naszym zdaniem, powinno. Toteż i tej sprawie nie dał początku brutalny mord popełniony na mojej dobrej przyjaciółce, agentce FBI, Betsey Cavalierre. Myślałem, że tak było. Popełniłem grubą i bolesną pomyłkę.
W środku nocy podjechałem pod dom Betsey, w Woodbridge, w stanie Wirginia. Nigdy tu przedtem nie byłem, lecz bez trudu trafiłem pod właściwy adres. Na ulicy stały karetki i wozy FBI. Wszędzie błyskały żółte i czerwone światła. Zdawało mi się, że ktoś pomalował trawnik i werandę w jaskrawe, groźne smugi.
Głęboko zaczerpnąłem tchu i wszedłem do środka. Chwiałem się, miałem kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zobaczyłem wysoką blondynkę, Sandy Hammonds. Też pracowała w FBI. Teraz płakała. Przyjaźniła się z Betsey.
Na stole w przedpokoju leżał służbowy rewolwer Betsey i wydruk z terminami kolejnych sprawdzianów strzelania. Gorzka ironia.
Zmusiłem się, żeby przejść długim korytarzem, który pro-
Od razu wiedziałem, że tam dokonano zbrodni. Miejscowi policjanci i laboranci FBI kłębili się przy otwartych drzwiach niczym rój rozzłoszczonych os u wejścia do zniszczonego gniazda. Ale poza tym, w całym mieszkaniu panowała wręcz upiorna cisza. I to było właśnie najgorsze. Zresztą, jak zwykle.
Znów straciłem kogoś bliskiego – przyjaciółkę i współpracownika.
To już drugi taki przypadek w ostatnich dwóch latach.
A Betsey była dla mnie kimś więcej niż koleżanką z pracy.
Jak to się stało? Co to znaczy?
Dostrzegłem drobne ciało Betsey leżące na parkiecie i zamarłem ze zgrozy. Na moment odruchowo zakryłem twarz dłonią. Nie panowałem nad emocjami.
Morderca zdarł z niej bieliznę, lecz nie widziałem rozrzuconych strzępków materiału. Podbrzusze było pokryte krwią. Pastwił się nad nią. Używał noża. Miałem ochotę czymś ją przykryć, lecz nie potrafiłem się na to zdobyć.
Nic niewidzące, piwne oczy Betsey nieruchomo patrzyły w moją stronę. Pamiętam, jak je całowałem. Jak całowałem jej policzki. Zapamiętałem, jak się śmiała, wysokim, melodyjnym śmiechem. Stałem tak nad nią przez długą chwilę, zrozpaczony i przeraźliwie smutny. Chciałem, ale nie byłem zdolny się od niej odwrócić. Nie mogłem jej tak zostawić.
Kiedy tak stałem, usiłując wymyślić coś mądrego, nagle zadzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy. Aż podskoczyłem. Machinalnie sięgnąłem po aparat, lecz nie od razu przytknąłem go do ucha. Nie miałem ochoty rozmawiać.
– Alex Cross – rzuciłem wreszcie.
Usłyszałem przefiltrowany przez maszynę głos i krew ścięła mi się w żyłach. Mimo woli zadrżałem.
– Wiem, kto mówi, i wiem, gdzie jesteś. U biednej, małej i zaszlachtowanej Betsey. Nie czujesz się jak marionetka.
– Dlaczego ją zamordowałeś?! – zawołałem. – Po co? W słuchawce rozległ się metaliczny śmiech i poczułem, że włos jeży mi się na głowie.
– Spróbuj to rozszyfrować. Wszak jesteś słynnym detektywem. Nazywasz się Alex Cross i rozwiązujesz najtrudniejsze sprawy. W twoje ręce wpadli Gary Soneji i Casanovą. Ty wyjaśniłeś zagadkę Jacka i Jill. Chryste, jestem pod wrażeniem.
– To może się spotkamy? – spytałem półgłosem. – Tu i teraz. Przecież wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Supermózg znów się roześmiał, po cichu, niemal niesłyszalnie.
– A może lepiej zabiję twoją babkę i trójkę małych bachorów? Wiem, gdzie są. Dałeś im ochronę. Myślisz, że mnie powstrzymasz? John Sampson nie jest dla mnie godnym przeciwnikiem.
Przerwałem połączenie i wybiegłem na ulicę. Zadzwoniłem do Sampsona, do Waszyngtonu. Odebrał po drugim sygnale.
– Wszystko w porządku? – zapytałem bez tchu.
– W porządku, Alex. Żadnych kłopotów. Skąd ten alarm? Czy coś się stało?
– Powiedział, że was dopadnie… Ciebie, Nanę i dzieci. – Wziąłem głębszy oddech. – Supermózg.
– Nic z tego, bracie. Ze mną nie pójdzie mu tak łatwo. Niechby tylko spróbował…
– Uważaj, John. Tak, czy owak, natychmiast wracam do Waszyngtonu. Bądź ostrożny. To wariat. Zabił Betsey… i zbezcześcił zwłoki.
Zakończyłem rozmowę i pędem pobiegłem do mojego starego porsche. Telefon znów zadzwonił, zanim dopadłem samochodu.
– Tylko spokojnie, doktorze Cross. Słyszę, że jest pan zdyszany. Dzisiaj nic im nie zrobię. Zakpiłem sobie z pana. Zrobiłem sobie pieprzoną zabawę. Biegnie pan, prawda? To niech pan biegnie dalej. I tak się panu nie uda. Przede mną nie ma ucieczki. Chodzi mi właśnie o pana. Jest pan następny na mojej liście.
Część 1
Kalifornijskie zbrodnie
Rozdział 2
Wieczorna mgła niczym obłok siarki spłynęła na park Golden Gate w San Francisco. Porucznik Armii Stanów Zjednoczonych, Martha Wiatt, i jej chłopak, sierżant Davis 0’Hara, trochę przyspieszyli kroku. Wyglądali czarująco, a nawet pięknie w gasnącej poświacie słońca.
Martha usłyszała pierwszy niski pomruk i pomyślała, że to jakiś pies hasa po uroczej części parku, ciągnącej się od Haight-Ashbury aż do oceanu. Dźwięk dobiegał z tak daleka, że nie budził żadnych obaw.
– Psisko! – zawołała ze śmiechem do Davisa. Wbiegli na strome wzgórze, skąd rozciągał się wspaniały widok na most linowy, łączący San Francisco z hrabstwem Marin. Pod hasłem „psisko” w ich języku kryło się dosłownie wszystko, co rozmiarami przekraczało normę – od samolotów, poprzez narządy płciowe, aż do przedstawicieli psiej rodziny.
Wiedzieli, że za kilka minut most całkowicie zginie za zasłoną mgły. Teraz jednak był w pełnej krasie. Chętnie tu przychodzili. Było to jedno z ich ulubionych miejsc w San Francisco.
– Kocham biegać, uwielbiam mosty i cudne zachody słoń-
– Marny dowcip w feministycznym stylu – rzekł Davis, lecz uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując najbielsze zęby na świecie. Przynajmniej Martha nigdy nie widziała bielszych.
Ruszyła dróżką wśród zarośli. W czasie studiów na Uniwersytecie Pepperdine wygrywała biegi przełajowe i wciąż była w znakomitej formie.
– Już się tłumaczysz z przegranej? – zawołała.
– Zobaczymy! – odkrzyknął Davis. – Ten, kto przegra, stawia kolację u Abbeya.
– Już czuję smak dos equis. Mmmm… Ale dobre… Głośniejszy pomruk przerwał im dalszą rozmowę. Brzmiał dużo bliżej.
Żaden pies nie pokonałby takiej odległości w tak krótkim czasie. Może więc były aż dwa „psiska”?
– Mają tu jakieś koty? – spytał Davis. – Na przykład coś w rodzaju pumy?
– Jasne, że nie. Daj spokój. Jesteśmy w San Francisco, a nie w górach Montany. – Martha pokręciła głową. Krople potu skapnęły z jej krótko przystrzyżonych kasztanowych włosów. Nadstawiła ucha. Wydawało jej się, że słyszy czyjeś kroki. Maratończyk z psem?
– Wynośmy się z tego lasu – zaproponował Davis.
– Racja. Nie mam nic przeciw temu. Ostatnich gryzą psy! – krzyknęła, rzucając się do szybszego biegu.