Westin spoglądał na mnie przez dłuższą chwilę.
– Coś panu powiem, detektywie Cross. Niech mi pan wierzy bez zastrzeżeń. To bardzo ważne, by pan zrozumiał, że wśród wampirów, tak samo często jak wśród ludzi, zdarzają się psychopaci i zwykli mordercy.
Wzruszyłem ramionami.
– W takim przypadku warto podeprzeć się jakąś statystyką – odparłem. – Nie zapominajmy, że jakiś wampir lub pański „przebieraniec” zabił bez mała tuzin ludzi.
Westin posmutniał trochę.
– Tak, wiem. Dlatego z panem rozmawiam. Postanowiłem zadać mu ostatnie pytanie.
– Jest pan wampirem?
Przez moment zwlekał z odpowiedzią.
– Tak.
Dreszcz przebiegł mi po plecach. Facet mówił zupełnie poważnie.
Rozdział 28
Tej nocy w Santa Barbara, gdy zapadł zmrok, poczułem się bardziej nieswojo niż zazwyczaj. Tkwiłem w hotelu. Trochę czytałem przejmującą powieść Czekanie Ha Jina. Sam też czekałem. Dwa razy dzwoniłem do domu. Nie wiem, czy czułem się samotny, czy dręczyło mnie poczucie winy dlatego, że nie byłem na koncercie Damona.
A może to Peter Westin wzbudził we mnie strach swoim łakomym spojrzeniem ciemnych oczu i historiami o wampirach? W każdym razie, po tej rozmowie bardziej wierzyłem w upiory. Westin był dziwnym, niesamowitym, zapadającym w pamięć człowiekiem. Miałem przeczucie, że znów się spotkamy. Że ponownie będę mógł z nim porozmawiać.
Strach towarzyszył mi całą noc i nie zniknął, kiedy pierwsze promienie słońca padły na góry Santa Ynez. Gdzieś działo się coś potwornego. Gdzieś czyhało kilku zboczonych morderców. A może był to cały podziemny kult, blisko związany z wampirzą subkulturą? Nawet jeżeli nie, też nic to nie zmieniało. Znaczyło tylko, że nasze dochodzenie znalazło się w zawieszeniu.
O wpół do ósmej wbiłem się wypożyczonym samochodem w kleistą mgłę i gęstniejący ruch na drogach. Podśpiewywałem bluesa Muddy’ego Watersa. Doskonale pasował do mojego nastroju.
Wyjechałem z Santa Barbara i skierowałem się w stronę Fresno. Tam czekało mnie spotkanie z następnym „specjalistą”.
Jechałem ze dwie godziny. W Santa Maria skręciłem na sto sześćdziesiątą szóstą i zmierzałem dalej na wschód, przez Sierra Mądre, aż do skrzyżowania z dziewięćdziesiątą dziewiątą. Pierwszy raz oglądałem tę część Kalifornii. Bardzo mi się tu podobało. Krajobraz i kolory były zupełnie inne niż na wschodzie.
Wpadłem w stały rytm jazdy. Słuchałem płyty Jill Scott. Przez pewien czas myślałem o tym, czym przez ostatnie dwa lata stało się moje życie. Zauważyłem, że niektórzy z moich przyjaciół i znajomych zaczynają się o mnie martwić. Nawet mój stary druh John Sampson, chociaż nieskory do czułości, też dołączył do tego grona. Powiedział mi pewnego razu, że zupełnie o siebie nie dbam i szukam kłopotów. Zasugerował, że najwyższa pora, bym pomyślał o zmianie pracy. W zasadzie w każdej chwili mogłem przejść do FBI, lecz chyba nie o taką zmianę mu chodziło. Mógłbym na powrót zająć się psychiatrią w pełnym wymiarze godzin… Wznowić praktykę lub wykładać na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, tam, gdzie zrobiłem dyplom i gdzie nadal miałem niezłe układy.
Poza tym przypomniałem sobie starą śpiewkę Nany – znajdź sobie kogoś, ustatkuj się, kochaj i bądź kochany.
Przecież próbowałem. Moja żona, Maria, przypadkowo zginęła w ulicznej strzelaninie w Waszyngtonie. Damon i Jannie byli bardzo mali. Sprawa nie została do końca wyjaśniona, a ja nigdy z tego się nie otrząsnąłem. I pewnie nie otrząsnę. Nawet teraz miałem łzy w oczach, gdy myślałem o Marii, o tym, co się z nią stało… o jej niepotrzebnej śmierci. Co za potworne marnotrawstwo zwykłego ludzkiego życia! Damon i Jannie zostali bez matki.
Cholernie chciałem kogoś znaleźć, ale nie miałem już więcej szczęścia. Znajomość z Jezzie Flanagan skończyła się jeszcze gorzej. Potem była Christine Johnson, matka małego Alexa. Pracowała jako nauczycielka i przeniosła się gdzieś na zachód.
Dobrze jej szło, kochała Seattle i ułożyła sobie życie. Wciąż miałem wobec niej mieszane uczucia. Przeze mnie doznała krzywdy. To była tylko moja wina. Oznajmiła zupełnie szczerze, że nie chce męża detektywa. Całkiem niedawno zacząłem się spotykać z agentką FBI, Betsey Cavalierre. Teraz Betsey nie żyła. Jej śmierć pozostawała zupełną zagadką. Z Jamillą Hughes bałem się nawet pójść do restauracji. Prześladowały mnie zmory przeszłości.
– Niezły z ciebie detektyw – mruknąłem pod nosem. Przed sobą zobaczyłem drogowskaz z napisem „Fresno”. To właśnie tam chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o zębach.
Ściśle mówiąc: o kłach.
Rozdział 29
Napis nad drzwiami głosił „Tatuaże, kły i pazury”. Studio mieściło się na peryferiach średnio zamożnej dzielnicy, w centrum Fresno. Przez szybę widać było zaśmiecone wnętrze i stary fotel dentystyczny. Na fotelu kuliła się młoda dziewczyna, może czternasto – lub piętnastoletnia. Chudą pryszczatą twarz pochyliła nad kolanami i krzywiła się przy każdym ukłuciu igły.
Obok, na stołku, siedział młody człowiek w żółto-niebieskiej chustce na głowie. Robił tatuaż. Sięgnął po buteleczkę tuszu. Wzory, wiszące za nim na ścianie, przypominały mi rysunki spirografem, sprzedawane na szkolnej giełdzie.
Przez kilka minut stałem na ulicy i przyglądałem się robocie. Myślałem o fizycznym bólu, związanym z tatuażem i… morderstwami.
Liznąłem trochę podstawowej wiedzy na temat tatuaży. Mistrz skierował światło małej lampki prosto na kark dziewczyny. Miał dwie maszyny na pedały – jedną do konturów, drugą do cieni i kolorów. Na okrągłym stojaku pomiędzy maszynami mieściło się czternaście igieł. Im więcej igieł, tym barwniejszy efekt.
Jakiś krótko ostrzyżony przechodzień w średnim wieku na chwilę stanął koło mnie, zerknął w szybę i rzucił:
– To głupota. Głupi, kto na to patrzy.
I poszedł.
Ostatnio nie brakuje u nas krytyków. Wreszcie wszedłem do środka i obejrzałem dzieło mistrza. Był to mały, zielono-złoty celtycki symbol. Zapytałem, gdzie znajdę kły i pazury. Mistrz lekko poruszył głową i brodą wskazał korytarz po lewej stronie. Nie wyrzekł ani słowa.
Minąłem kilka gablotek. Kolczyki na język i do pępka, łącznie z takimi, co świeciły nocą, kastety, ciemne okulary, fajki, paciorki i plakat z dwoma najpopularniejszymi pazurami: Ogrem i Faustem.
Ciepło, ciepło, pomyślałem, idąc dalej. Nagle stanąłem twarzą w twarz z kolejnym mistrzem.
Chyba mnie oczekiwał, bo zaczął mówić, gdy tylko przekroczyłem próg jego królestwa.
– Zatem w końcu przybyłeś, pielgrzymie. Kiedy wchodzisz do najciekawszych, najbardziej niebezpiecznych wampirzych klubów w Los Angeles, Nowym Jorku, Nowym Orleanie i Houston, to wszędzie dostrzegasz kły. To jest dopiero widok, stary! Kły gotajskie, edwardiaóskie, wiktoriańskie, deliryczne… Wszystko, co tylko zechcesz. Byłem jednym z pierwszych w tym biznesie. Zacząłem w Laguna Beach i parłem na pomoc. Oto ja, Fresno Kid.
Kiedy wygłaszał tę przemowę, przyjrzałem się jego zębom. Miał przedłużone siekacze. Wyglądały tak, jakby mogły naprawdę zrobić krzywdę.
Nazywał się John Barreiro i był niskim, przeraźliwie chudym facetem, ubierającym się na czarno, tak jak Peter Westin. Nigdy w życiu nie napotkałem tak złowieszczej postaci.
– Wie pan, po co przyszedłem. Chodzi mi o morderstwa w parku Golden Gate – powiedziałem.