Выбрать главу

– Kiepski żart, pani porucznik. Oj, kiepski… Zrobiło się trochę strasznie.

– Wielkich kotów tu nie widziałam, ale mam przed sobą przestraszonego kotka.

Znowu pomruk – tym razem bardzo blisko. Coś następowało im na pięty. Zbliżało się coraz prędzej.

– Zwiewamy, Davis! – z przestrachem zawołała Martha.

Rozdział 3

Porucznik Martha Wiatt gnała jak opętana. Davis zostawał coraz dalej. Nic w tym dziwnego. Martha dla zabawy brała udział w triatlonie. On pracował za biurkiem, chociaż – na Boga – całkiem nieźle wyglądał jak na księgowego.

– Pospiesz się! – krzyknęła do niego przez ramię. – Biegnij tuż przy mnie! Nie odstawaj!

Nie odpowiedział. To przynajmniej rozwiązywało kwestię, które z nich jest w lepszej kondycji i kto jest lepszym sportowcem. Martha, oczywiście, wiedziała to od dawna.

Tuż za sobą słyszała złowrogie warczenie i echo ciężkich kroków, stawianych wśród szeleszczących opadłych liści. Coś było bardzo blisko.

Ale co?

– Martha! Coś mnie dopadło! O, Boże! Uciekaj! Uciekaj! – wrzeszczał Davis. – Wynoś się stąd do diabła!

Poczuła przypływ adrenaliny. Wyciągnęła szyję, jakby atakowała niewidzialną linię mety. Ręce i nogi pracowały niczym sprawne tłoki. Ciężar ciała przeniosła w przód jak każda dobra biegaczka.

Znów usłyszała krzyki. Spojrzała w tył, ale Davis zniknął.

Głos Davisa wciąż dzwięczał jej w uszach. Ogarnięta paniką, gnała niemal na oślep, nie patrząc pod nogi. Potknęła się o wystający kamień i przekoziołkowała po stromym stoku. Na koniec uderzyła w pień młodego drzewa. Dopiero to ją zatrzymało.

Oszołomiona, z trudem dźwignęła się na nogi. Jezu, była zupełnie pewna, że połamała prawą rękę. Przycisnęła ją lewą do piersi i pokuśtykała dalej.

Wreszcie dotarła do szerokiej, przelotowej drogi, wijącej się w poprzek parku. Krzyki Davisa umilkły. Co się z nim stało? Musiała sprowadzić pomoc.

W oddali zobaczyła światła nadjeżdżającego samochodu i wybiegła na środek jezdni. Stanęła na podwójnym pasie. Czuła się jak wariatka. Na miłość boską, przecież to San Francisco!

– Stać! Błagam, stać! Hej! Hej! Hej! – Wymachiwała zdrową ręką i krzyczała co tchu w płucach. – Stać! Na pomoc!

Biała furgonetka pędziła wprost na nią, lecz po chwili skręciła, by stanąć na poboczu. Z szoferki wyskoczyło dwóch ludzi. Na pewno mi pomogą, pomyślała Martha. Na masce furgonetki widniał znak Czerwonego Krzyża.

– Na pomoc! Prędzej… – wołała Martha. – Mój chłopak miał wypadek.

Nieoczekiwanie sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Jeden z nadbiegających mężczyzn wymierzył jej cios pięścią. Upadła, zanim zorientowała się, co naprawdę zaszło. Z głuchym plaśnięciem, jak mokra piłka, uderzyła podbródkiem o beton. Niemal straciła przytomność, tak duża była siła zderzenia.

Spojrzała w górę, mrużąc oczy, żeby odzyskać ostrość widzenia. Pożałowała, że jej się to udało. Napotkała spojrzenie czerwonych ślepi. Zobaczyła szeroko rozwarte usta. Potworne!

Najpierw poczuła ugryzienie w policzek, a potem w szyję. Jak to możliwe? Zęby wpijały się w jej ciało, a ona krzyczała aż do bólu gardła. Wiła się, tłukła i kopała obu napastników, lecz nie zdołała się uwolnić. Dysponowali niespożytą siłą. Obaj warczeli jak zwierzęta.

– Rozkosz… – szepnął któryś prosto do ucha Marthy. – Czyż to nie piękne? Mieliście szczęście. Wybrano was spośród wszystkich pięknych ludzi z San Francisco. Davisa i ciebie.

Rozdział 4

Błękitne niebo rozpościerało się nad Waszyngtonem. Był cudny poranek. No, może niezupełnie cudny, bo Supermózg znów nabrał ochoty do rozmowy.

– Cześć, Alex. Tęskniłeś za mną? Cholernie mi ciebie brakowało… wspólniku.

Sukinsyn od tygodnia wydzwaniał do mnie co rano, strasząc i dokuczając. Czasem po prostu mnie przeklinał przez ładne kilka minut. Dzisiaj był w lepszym nastroju.

– Wiesz już, co będziesz robił? Masz jakieś konkretne plany?

Owszem. Chciałem go złapać. Właśnie siedziałem w wozie FBI, gotowy do natychmiastowej akcji. Rozmowa była namierzana, więc myślałem, że pościg nie potrwa zbyt długo. FBI miało sądowy nakaz na prowadzenie nasłuchu i działaliśmy ręka w rękę z operatorem sieci. Oprócz mnie, z tyłu furgonetki było jeszcze trzech federalnych i mój stary kumpel, John Sampson. Kiedy odezwał się Supermózg, wyruszyliśmy spod mojego domu przy Piątej Ulicy. Pojechaliśmy w stronę międzystanowej numer 395 North. Musiałem z nim rozmawiać dopóty.

– Była o wiele, wiele milsza – odparł. – Jakby stworzona do pieprzenia.

Jeden z techników mruknął coś za mną. Starałem się słuchać obu rozmów naraz.

– Facet w pełni zasłużył na swoje przezwisko – powiedział agent. – Przy tak silnym sygnale powinniśmy od razu go namierzyć. Tymczasem to nie wychodzi.

– Dlaczego? – spytał Sampson i przysunął się bliżej.

– Dokładnie nie wiem. Wciąż znajdujemy nowe źródła. Wygląda to tak, jakby się przemieszczał. Może dzwoni z komórki, na przykład z samochodu? Trudniej wyłapać taką rozmowę.

Zauważyłem, że skręciliśmy z D i wjechaliśmy do tunelu na Trzeciej. Gdzie on się schował?

– Coś ci się stało, Alex? – zapytał Supermózg. – Jesteś dziś jakiś roztargniony.

– Nieprawda. Ciągle cię słucham… wspólniku. Naprawdę lubię nasze poranne pogawędki.

– Dlaczego to jest takie trudne? – narzekał technik.

Bo macie do czynienia z Supermózgiem, durnie! – miałem ochotę krzyknąć.

Po prawej stronie zobaczyłem Washington Convention Center. Furgonetka rwała naprzód, mknąc ulicami miasta z szybkością dochodzącą do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Minęliśmy hotel Renaissance. Skąd, do cholery, dzwonił Supermózg?

– Chyba go mamy – podekscytowanym głosem powiedział młodszy z agentów. – Jest całkiem blisko.

Samochód stanął i powstało niewielkie zamieszanie. Sampson i ja sięgnęliśmy po broń. Koniec pościgu. Wprost nie wierzyłem, że wreszcie dopadłem wroga.

– Jezu Chryste, co za cholerne gówno! – krzyknął Sampson, bębniąc pięścią w bok furgonetki. Byliśmy pod budynkiem imienia J. Edgara Hoovera, przy Pennsylvania Avenue 935. Pod kwaterą główną FBI.

– Co się stało? – huknąłem na agentów. – Gdzie on, do diabła, się podziewa?

– Szlag by to trafił… Sygnał znów ucieka. Jest poza Waszyngtonem. Nie… wrócił znów do miasta. Chryste, zniknął za granicą!

– Żegnaj, Alex. Nie, raczej „do widzenia”. Już ci mówiłem: będziesz następny – powiedział Supermózg i przerwał połączenie.

Rozdział 5

Reszta dnia ciągnęła się w nieskończoność. Chyba wpadłem w lekką depresję. Potrzebowałem chwili odpoczynku od knowań Supermózgu.

Nie jestem pewien, gdzie, jak i kiedy wpadło mi to do głowy, lecz umówiłem się na randkę z pewną prawniczką z prokuratury okręgowej w Waszyngtonie. Elizabeth Moore była nieodparcie zabawną, tęgawą kobietą o bezpośrednim, ale miłym sposobie bycia. Swoim uroczym śmiechem zawsze skłaniała mnie do uśmiechu. Zjedliśmy małą kolację u Marcela, w Foggy Bortom. To najlepsze miejsce na taką wyprawę. Kuchnia była francuska, z lekko flamandzkim akcentem, więc moim zdaniem spędziliśmy uroczy wieczór. Byłem też święcie przekonany, że Elizabeth się ze mną zgadza.

Zamówiliśmy deser i kawę. Po odejściu kelnera Elizabeth delikatnie położyła rękę na mojej dłoni. Na stolik padało wątłe światło samotnej świeczki umieszczonej w kryształowym świeczniku.

– No dobrze, Alex – odezwała się Elizabeth – mamy za