Выбрать главу

Niestety, nie znalazłem nikogo, kto mógłby mi poprawić humor i posłuchać, jak nucę rock and rolla. Stąd było całkiem blisko na Kapitol i do Biblioteki Kongresu. Pamiętałem, że

Nana często tam chodzi z dziećmi. Może i dzisiaj z nimi się wybrała?

Westchnąłem. Po raz nie wiadomo który zadałem sobie pytanie, czy to nie najwyższa pora, by wreszcie odejść z policji? Był tylko jeden problem: nadal lubiłem swoją pracę. Chociaż ostatnio mi się nie powiodło, parę zagadek jednak rozwiązałem. W ciągu kilku minionych lat uratowałem sporo osób. FBI powierzało mi najtrudniejsze śledztwa. Potrząsnąłem głową, by przerwać ten ciąg przechwałek podpowiadanych przez urażoną dumę.

Wziąłem gorący prysznic i przebrałem się w zwykłą koszulkę, dżinsy i klapki. Poczułem się od razu lepiej, jakbym wzuł starą skórę. Niewiele brakowało, a byłbym uwierzył, że złowieszcze wampiry na zawsze zniknęły z mojego życia. W gruncie rzeczy chyba chciałem, by tak było. Żeby na wieki zasnęły w jakiejś norze.

Poszedłem do kuchni i wyjąłem z lodówki puszkę coli. Nana przyczepiła do drzwiczek dwa nowe arcydzieła: Spotkanie w środku galaktyki narysowane przez Damona i Marina Scurry śpieszy na ratunek pędzla Jannie.

Na stole leżała jakaś książka. Zerknąłem na tytuł. Dziesięć złych decyzji, które rujnują tycie czarnym kobietom. Nana znów znalazła sobie odpowiednią lekturę. Przerzuciłem parę kartek, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem nie jestem taką „złą decyzją”.

Wyszedłem na werandę. Na bujanym fotelu Nany spała kotka Rosie. Ziewnęła, gdy mnie zobaczyła, lecz nie podeszła się przywitać. Za długo mnie nie widziała.

– Zdrajczyni – powiedziałem do niej. Podszedłem bliżej i podrapałem ją po szyi. Nie zaprotestowała.

Usłyszałem kroki przed domem. Szybko przeszedłem przez korytarz i otworzyłem frontowe drzwi. Światło moich oczu. Jannie i Damon popatrzyli na mnie.

– Kim pan jest?! – wrzasnęli chórem. – Co pan robi w naszym domu?

– Bardzo śmieszne – odpowiedziałem. – No, chodźcie się przywitać. Ukochajcie mnie. Szybko, szybko.

Rzucili mi się w ramiona. Byłem szczęśliwy. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Chwilę później bezwiednie przyszła mi do głowy niechciana myśclass="underline" Czy Supermózg wie, gdzie jestem? Czy nasz dom wciąż jest bezpieczny?

Rozdział 37

Życie – w najlepszym wydaniu – jest łatwe i przyjemne. Takie jak powinno. W sobotę rano zabrałem Nanę i dzieciaki do ich ulubionego miejsca w Waszyngtonie, czyli do wielkiego, cudownego i czasami wzniosłego kompleksu Smithsonian Institution. Razem doszliśmy do wniosku, że „Smitty”, jak go od dzieciństwa nazywała Jannie, będzie najlepszym miejscem na wspólną wyprawę.

Problem polegał tylko na tym, od czego powinniśmy zacząć?

Pozostawiliśmy wybór Nanie, która jako pierwsza miała wracać do domu, żeby położyć spać małego Alexa.

– Niech zgadnę – Jannie zrobiła zabawną minę – Muzeum Sztuki Afrykańskiej?

Nana pogroziła jej palcem.

– Nie, panno Wisenheimer. Mam ochotę zajrzeć do Galerii Sztuki i Techniki. To właśnie mój typ na dzisiaj. Zdziwiona? Wciąż nie wierzysz, że stara Nana może cię czymś zaskoczyć?

– Nana chce obejrzeć tę nową wystawę dawnej murzyńskiej fotografii! – wtrącił z przejęciem Damon. – Mówili nam o tym w szkole. Mają tam ekstrazdjęcia czarnoskórych kowbojów! Zgadłem?

– Zobaczysz nie tylko kowbojów – zauważyła Nana. – Sam się przekonasz. Na pewno będziesz przejęty i zdumiony.

A może zaczniesz robić więcej zdjęć? Ty też, Jannie… i Alex. Poza mną, nikt w tej rodzinie nie dba o fotografie.

Poszliśmy zatem do galerii i bawiliśmy się wspaniale. Zresztą jak zwykle. W chłodnym wnętrzu gospel z głośników mieszał się przyjemnie z tępym pomrukiem klimatyzatora. Widzieliśmy czarnych kowbojów i mnóstwo zdjęć plenerowych z najlepszego okresu nowojorskiego Harlemu.

Z zapartym tchem stanęliśmy przed wielką na dwa metry fotografią zrobioną z lotu ptaka. Przedstawiała grupkę pewnych siebie, ambitnych młodych Murzynów pod krawatem, w cylindrach i surdutach. Niezapomniany widok.

– Też bym złapała za aparat, gdybym to zobaczyła – zadeklarowała się Jannie.

Po obejrzeniu galerii przystaliśmy na jej propozycję, żeby odwiedzić Planetarium Einsteina. Czwarty czy piąty raz obejrzeliśmy Podróż do gwiazd. A może szósty lub siódmy? Kto by naprawdę to liczył? Potem Nana zabrała małego Alexa do domu, na popołudniową drzemkę, a my zwiedziliśmy Muzeum Awiacji i Astronautyki. Jannie nazwała tę część naszej wycieczki „Kosmiczno-kolejową wyprawą Damona”.

Lecz nawet jej się podobało. Samolot braci Wright szybował wysoko nad nami, zawieszony na drutach. Wspaniały widok. Światło padało na jego drewnianą konstrukcję i naciągnięte mocno płachty z białego płótna. Po prawej zwisał balon Breitling Orbiter 3, kolejny ważny punkt w historii aeronautyki – pierwszy balon, który obleciał świat bez lądowania. Dalej – „Mały krok człowieka”, czyli ważąca prawie trzydzieści ton kapsuła ładownika Apollo 11. Można było zachować dystans lub całkowicie poddać się czarowi chwili. Ja wybrałem to drugie. Wolałem pełną garścią czerpać z uroków życia.

Kiedy już obeszliśmy ów gabinet cudów, Damon zażądał, byśmy obejrzeli Lot na Mira na specjalnym ekranie w kinie Langleya. – Pewnego dnia polecę w kosmos – oznajmił.

– Moim zdaniem, to już od dawna jesteś kosmitą – zauważyła Jannie.

Potem z czystego szacunku dla Nany zwiedziliśmy Muzeum Sztuki Afrykańskiej. Damon i Jannie z zachwytem oglądali maski i uroczyste szaty, lecz najbardziej spodobał im się zbiór dawnych środków płatniczych: małych muszelek, bransolet i pierścieni. W muzeum było wyjątkowo cicho, kolorowo, chłodno i przestrzennie. Na ostatni przystanek wybraliśmy Salę Dinozaurów w Muzeum Przyrodniczym. Później jednak dzieci zgodnie oświadczyły, że musimy zobaczyć karmienie tarantuli w zoo Orkina. Na ścianie z namalowaną amazońską dżunglą zobaczyliśmy napis: „Nie oddamy Ziemi owadom – one już nią władają”.

– Ty to masz szczęście – powiedziała Jannie do brata. – Twoi krewni to władcy Ziemi.

Wreszcie około szóstej przeszliśmy przez Madison Drive w stronę Mali. Dzieci ucichły, zmęczone i głodne. Ja zresztą też. Urządziliśmy sobie piknik pod rozłożystym drzewem u stóp Kapitolu.

Od tygodni nie miałem tak dobrego dnia.

I żadnych telefonów.

Rozdział 38

Supermózg, jak to miał w zwyczaju, znowu śledził Alexa Crossa i jego rodzinę. Ostatnio weszło mu to prawie w nawyk.

Miłość równa się nienawiść, pomyślał. Dziwne równanie, lecz prawdziwe. Bardzo prawdziwe. To właśnie ono jest siłą napędową świata. Alex Crosstego nie wiedział. Lecz wkrótce pozna prawdę. Chryste Panie, co za pieprzony optymista! Można się wkurzyć.

Gdyby natomiast ktoś wejrzał w jego, Supermózgu, przeszłość, to bardzo prędko znalazłby właściwy klucz do wszelkich późniejszych wydarzeń. Zabawa w zbrodnię sprawiała mu przyjemność. Była jedną z najdłuższych w historii. Trwała ponad dwadzieścia osiem lat. Błędy, które popełnił w tym czasie, dawały się policzyć na palcach jednej ręki. A wskazówki były wyraźne.

Niestabilna i narcystyczna osobowość.

Od tego wszystko się zaczęło. I pewnie na tym skończy.

Przesadne poczucie własnej wartości.

O, tak. To też się zgadza.

Oczekuje posłuchu u innych, nie próbując pozyskać wpierw ich zaufania.

Żyje w świecie fantazji, wierząc w swój ogromny sukces, inteligencję, władzę i idealną miłość.

Wykorzystuje znajomych i przyjaciół.

To prawda. Żeruje na nich.

Pozbawiony współczucia.