Delikatnie mówiąc.
Proszę jednak wziąć pod uwagę, doktorze Cross i wy panowie, chętni do długotrwałych badań, że w tym przypadku – jak już wspominano – w grę wchodzi osobowość. Żadnej psychozy. Potrafię precyzyjnie, logicznie myśleć. Mam wręcz obsesję na punkcie myślenia. Układam plany według trzech wytycznych: konkurencja, krytycyzm, kontrola. Trzy „K”. Nie działam impulsywnie.
Oto garść pytań, które powinniście zadać:
Czy moi rodzice żyją? Odpowiedź: Tak i nie.
Czy byłem kiedyś żonaty? Odpowiedź: Tak.
Czy mam rodzeństwo? Odpowiedź: Absolutnie. Nota bene.
Skoro byłem żonaty, to czy mam dzieci? Odpowiedź: Dwójkę cherubinków. Rzec można American beauties. A propos, widziałem film. Uwielbiam Kevina Spaceya. Kocham go.
Czy jestem przystojny, czy też może mam jakąś niewielką, ukrytą skazę? Odpowiedź: Tak i tak!
A teraz do roboty. Pora wykreślić dwa trójkąty: miłości i nienawiści, doktorze. Ty też się w nich znajdziesz. Ty i twoja rodzina – Nana, Damon, Jannie i Alex junior. Wszystko, co kochasz i o czym myślisz, będzie wpisane w te trójkąty, otulone moją obsesją.
Odkryj to, zanim będzie za późno dla nas obu. Nie mówiąc o tych, których darzysz największym uczuciem.
Jestem teraz na Piątej, tuż przy twoim domu. Bez kłopotu mógłbym wejść do środka. Mógłbym cię zabić. Mógłbym zamordować całą twoją rodzinę, gdy odwiedziliście Smithsonian Institution. „Smitty”, jak mawia twoja córka.
To jednak byłoby zbyt proste. Nazbyt łatwe, naiwne. A przecież powinieneś wiedzieć…
Telefon w dłoni Supermózgu uparcie wybierał numer. Chciał się z kimś połączyć. Supermózg czekał cierpliwie.
Wreszcie Cross podniósł słuchawkę.
– Mam przesadne poczucie własnej wartości – oznajmił Supermózg.
Rozdział 39
Po przyjeździe do Waszyngtonu wróciłem do codziennych zajęć. Moi koledzy detektywi mieli mi trochę za złe, że przedkładam współpracę z FBI nad zwykłe obowiązki. Nie wiedzieli, że dostałem ofertę przeprowadzki na stałe do federalnych. Nie podjąłem jeszcze decyzji. Na razie wciąż byłem przypisany do zaułków i ulic stolicy.
W pracy szło mi zwyczajnie, a kiedy nadszedł piątek, wybrałem się na małą randkę. Dawno temu doszedłem do słusznego wniosku, że Maria i jej dwójka dzieci były czymś najlepszym, co mi się przydarzyło w życiu. Czasami trudno umówić się na randkę, nawet w młodym wieku, a co dopiero, jak się jest dzieciatym. Ja jednak wciąż próbowałem. Cholernie chciałem znów się zakochać, ustatkować i zmienić stare nawyki. Chyba nie różnię się od innych ludzi.
Często słyszałem utyskiwania ciotek: „Biedny Alex. Nie ma nikogo. Męczy się całkiem sam. Biedaczysko”.
To nie do końca była prawda. „Biedny Alex”. Akurat! Miałem przecież Damona, Jannie i juniora. I jeszcze Nanę. I kupę dobrych znajomych w Waszyngtonie. Łatwo nawiązywałem przyjaźń. Przykład – Jamilla Hughes. Mogłem wybierać wśród dziewcząt. Przynajmniej na razie.
Macy Francis znałem od dziecka. Była córką sąsiadów, więc dorastaliśmy razem. Potem zrobiła dyplom z filologii angielskiej na Harwardzie i z pedagogiki w Georgetown. Ja z kolei najpierw studiowałem w Georgetown, a doktorat zrobiłem na uniwerku Johnsa Hopkinsa.
Mniej więcej rok temu Macy wróciła do Waszyngtonu i objęła katedrę literatury w Georgetown. Spotkałem ją na przyjęciu u Sampsona. Przegadaliśmy wtedy ponad godzinę i stwierdziłem, że nadal ją lubię. Umówiliśmy się, że będziemy w kontakcie.
Zadzwoniłem do niej zaraz po powrocie z Kalifornii. Zapytałem, czy nie wybrałaby się ze mną na drinka lub kolację. Wybrała restaurację o nazwie Tysiąc Siedemset Osiemdziesiąt Dziewięć, znajdującą się w pobliżu jej mieszkania, w Georgetown.
Knajpka mieściła się na rogu Trzydziestej Szóstej i Prospect, w starym mieszczańskim domu. Przyszedłem pierwszy, lecz czekałem zaledwie parę minut. Macy podeszła do mnie i z uczuciem cmoknęła mnie w policzek. Potem zajęliśmy stolik. Ciągle czułem muśnięcie jej ust i subtelną woń perfum. Miała na sobie liliowy golf bez rękawów, czarną spódnicę i zamszowe pantofle bez pięt. W uszach nosiła małe kolczyki z brylantami.
Jak sięgnę pamięcią, zawsze dobrze się ubierała. Zawsze też wyglądała pięknie, a ja to zauważałem.
– Zdradzę ci pewną tajemnicę – powiedziała przy lampce wina. – Zobaczyłam cię u Sampsona i pomyślałam sobie: To jest Alex? Wygląda lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Wybacz, lecz tylko to przyszło mi do głowy! – dokończyła ze śmiechem.
Uśmieliśmy się oboje. Miała równe i białe zęby. Piwne oczy połyskiwały humorem i inteligencją. W szkole była najlepszą uczennicą.
– To samo pomyślałem o tobie – przyznałem. – Lubisz swoją pracę? Dobrze ci idzie w Georgetown? Jezuici ci nie dokuczają?
Pokiwała głową.
– Ojciec powiedział mi kiedyś, że człowiek ma kupę szczęścia, gdy znajdzie coś, co lubi robić. Istny cud, jeśli jeszcze mu za to płacą. Mogę zatem uważać się za szczęściarę. A ty?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy lubię swoją pracę – odpowiedziałem całkiem poważnie. – Może to kwestia przyzwyczajenia? Nie, chyba jednak ją lubię.
– Jesteś pracoholikiem? – zapytała. – Przyznaj się.
– Nie… No, może… czasem.
– Ale nie dzisiaj? Ani nie teraz?
– Nie, nie. Ten tydzień był dużo luźniejszy. Dziś mam ochotę na relaks. Jest mi potrzebny. – Znów się roześmiałem.
– Bardzo się cieszę. Dobrze cię widzieć, Alex.
Pogrążyliśmy się w luźnej rozmowie. W restauracji przebywali inni goście, ale było cicho i spokojnie. Do tego lokalu zazwyczaj zaglądali rodzice studentów z Georgetown. To było szczególne miejsce. Bardzo mi się tu podobało. W głębi duszy pochwaliłem wybór Macy.
– Pytałam o ciebie wśród dziewczyn – zachichotała. – Parę z nich odpowiedziało: „Alex? Nie do wyjęcia”. Jedna dodała: „Udaje białasa”, ale inne ją zakrzyczały. Powiedz sam… Miała rację?
Westchnąłem głośno.
– Zawsze mnie dziwiły takie etykietki. Pomyśl, przecież wciąż mieszkam tam, gdzie kiedyś. W Southeast nikt nie zgrywał i nie zgrywa białasa. Ja też nie.
Zgodziła się ze mną.
– Święte słowa. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, jak wyglądało nasze dorastanie. Moje imię wzięło się z nazwy domu towarowego. Wierzysz w to?
– Wierzę. Przecież dorastaliśmy razem, Macy. Trąciłem kieliszkiem jej kieliszek. Wznieśliśmy toast.
– Chyba powinnam być zadowolona, że nie ochrzczono mnie Bloomingdale.
Raz czy dwa napomknąłem jej coś o kolacji, lecz wyraźnie wolała rozmowę przy winie. Znałem szefową tutejszej kuchni, Ris Lacoste, i uwielbiałem jej dania, zwłaszcza kraby w sałatce z krajanej kapusty. Palce lizać. W zamian wypiliśmy jeszcze po kieliszku i Macy zamówiła następną butelkę.
– Na pewno nie jesteś głodna? – zapytałem po pewnym czasie.
– Już ci mówiłam, że nie – odpowiedziała. – To naprawdę przyjemny wieczór – dodała z lekko wymuszonym uśmiechem. – Siedzimy sobie, wspominamy. Zgadzasz się ze mną?
Ależ tak! Bardzo mi się to wszystko podobało, lecz nie jadłem nic od śniadania i mój żołądek coraz natarczywiej przypominał o swoich prawach. Ślinka mi ciekła na myśl o gęstej, zawiesistej zupie fasolowej. Spojrzałem na zegarek. Wpół do jedenastej. Ciekawe, o której zamykają kuchnię?
Macy opowiadała mi o swoich mężach. Pierwszy był durniem i nieudacznikiem. Drugi, o wiele młodszy i z Grenady, okazał się jeszcze gorszy. Od kilku minut Macy zachowywała się nieco hałaśliwie. Parę osób przy barze spojrzało w naszą stronę.
– Zobacz sam, do czego doszłam w całym swoim życiu. Mam już trzydzieści siedem lat i wbrew sobie musiałam wrócić do pracy. Uczę na pierwszym roku! Czego? Literatury angielskiej i światowej. Dobry Boże, wolałam starszych studentów.