Выбрать главу

Wydawało mi się, że przedtem wspominała, że lubi swoją pracę. Może po prostu kpiła, a może ją źle zrozumiałem? W całkowitym milczeniu słuchałem jej zwierzeń. Po pewnym czasie dotarło do niej, że się nie odzywam. Położyła mi rękę na dłoni. Miała niezwykle delikatną, czekoladową skórę.

– Trochę mnie poniosło, Alex. Przepraszam. Za dużo mówię, prawda? Już mi na to nieraz zwracano uwagę. Jeszcze raz przepraszam.

– Nie widzieliśmy się od bardzo dawna. Mamy sobie wiele do powiedzenia.

Spojrzała na mnie pięknymi piwnymi oczami. Przykro mi było, że nie znalazła szczęścia w miłości i małżeństwie. Czasami to się zdarza nawet najwartościowszym ludziom. Macy chyba wciąż jeszcze się nie otrząsnęła.

– Świetnie wyglądasz – powtórzyła. – I umiesz słuchać, jak na mężczyznę. To bardzo ważne.

– Ty też jesteś piękna, Macy. Lubię, kiedy mi coś opowiadasz.

Ciągle trzymała mnie za rękę. Jej paznokcie lekko wbijały mi się w skórę. Było to nawet przyjemne. Nie bawiła się w niedomówienia. Przesunęła językiem po ustach i przygryzła dolną wargę. Sprawiła, że powoli zapomniałem o głodzie, krabach i zupie fasolowej. Bez jednego słowa patrzyła mi prosto w oczy. Byliśmy dorośli i bez zobowiązań. A co najważniejsze – podobała mi się, i to pod niejednym względem.

– Mieszkam zupełnie blisko – powiedziała. – Chociaż rzadko tam kogoś zapraszam. Chodź ze mną, Alex. Odprowadź mnie do domu.

Spacer rzeczywiście trwał niebyt długo. Może to i dobrze, bo Macy szła chwiejnym krokiem i miała kłopoty z mówieniem. Język jej się plątał. Ciasno objąłem ją w pasie, żeby nie upadła.

Mieszkała na parterze w niebrzydkiej kamienicy, w pobliżu uniwersytetu. Umeblowanie sprowadziła do minimum. Ściany pomalowane były na seledynowo. W kącie stało czarne błyszczące pianino. Zobaczyłem także oprawiony w ramki artykuł, wycięty z jakiegoś pisma. Ze zdjęcia patrzył na mnie kurator Rudy Crew. Poniżej tłustym drukiem zacytowano jego słowa: „Edukacja jest niczym innym jak upowszechnianiem wiedzy. Pytanie brzmi: komu tę wiedzę przekazać?”.

Usiadłem koło Macy na kanapie. Pieściliśmy się trochę. Podobał mi się sposób, w jaki mnie dotykała i jak mnie całowała. A jednak miałem wyrzuty sumienia. Wcale nie chciałem się z nią kochać. Przynajmniej nie dzisiaj. Nie była w najlepszej formie.

– Trudno znaleźć dobrego faceta – zamamrotała niewyraźnie. Przyciągnęła mnie bliżej. – Nie masz pojęcia, jak cholernie trudno. Zwłaszcza tutaj. Wszystko do dupy…

Jeżeli o mnie chodzi, to też na ogół miałem pewne kłopoty z doborem odpowiedniej kobiety. Wolałem jednak milczeć na ten temat. Może następnym razem?

– Lepiej już sobie pójdę, Macy – powiedziałem w pewnej chwili. – To było fajne spotkanie. Cholernie fajne.

– Mogłam się tego spodziewać! – krzyknęła. – Wiedziałam! Idź sobie, Alex. Idź sobie! Nie chcę cię, kurwa, więcej widzieć!

Zanim gniew na dobre zagościł w jej oczach, widziałem w nich coś pięknego. Teraz to znikło. Macy zaczęła płakać, a ja zdałem sobie sprawę, że to nie najlepszy moment, żeby ją pocieszać. Źle by to odebrała.

Wyszedłem, zostawiając za sobą błyszczące pianino i głębokie słowa kuratora Crew. Macy nie pasowała do mnie. Przynajmniej nie teraz.

Smutny wieczór.

Miałem ochotę jej powiedzieć, że naprawdę dobrą dziewczynę jest tak samo trudno znaleźć jak faceta.

Boże, jak ja nie cierpię umawiać się na randki.

Rozdział 40

Przez kilka kolejnych dni dręczyło mnie wspomnienie tamtego wieczoru z Macy. Powracało jak smutna piosenka, wciąż kołacząca się w głowie. Ani przez chwilę nie myślałem, że to się tak skończy. Nie podobało mi się to, co czułem, i to, co widziałem. Wciąż pamiętałem jej oczy, z których wyzierały jednocześnie ból, rozpacz i złość, nie dając się łatwo załagodzić.

W środę po pracy zgarnąłem Sampsona. Umówiliśmy się na parę drinków w barze U Marka, w pobliżu Piątej. Taka miejscowa mordownia. Blaszany sufit, podłoga z sosnowych desek, długi i podniszczony szynkwas mahoniowej barwy i wentylator, niemrawo mielący powietrze.

– Niech mnie szlag – mruknął Sampson po wejściu do baru, widząc, że siedzę w kącie zupełnie sam, przy kuflu foggy bottom, i zezuję na stary zegar Pabsta na ścianie. – Nie miej mi za złe, że to mówię, ale wyglądasz wprost tragicznie. Źle sypiasz? A może chodzi o to, że nie masz z kim sypiać?

– Też mi cholernie miło, że cię widzę – odpowiedziałem. – Siadaj i zamów sobie piwo.

Sampson wyciągnął swą wielgachną łapę, objął mnie za szyję i przytulił, jakbym był małym dzieckiem.

– Co się, do diaska, z tobą dzieje? – spytał.

Pokręciłem głową.

– Nie wiem. Polowanie na zachodnim wybrzeżu nie przyniosło żadnych rezultatów. Kompletne fiasko. Tak samo brak nowych informacji w sprawie morderstwa Betsey Cavalierre. Ostatnio miałem nieudaną randkę. Obiecałem sobie, że nie umówię się z kobietą do końca życia.

– Znam tę śpiewkę – przytaknął Sampson. Skinął na barmana, znanego nam ekspolicjanta, Tommy’ego DeFeo, i zamówił kufel budweisera.

– Z Kalifornii wróciłem z niczym. Mordercy po prostu zniknęli. Rozpłynęli się w powietrzu. A co u ciebie? Dobrze wyglądasz, jak na dzisiejsze czasy.

Wycelował mi palcem między oczy.

– Zawsze świetnie wyglądam. To dar niebios. I nie próbuj zmieniać tematu. Nie po to mnie tu wyciągnąłeś.

– Na litość boską, John. Przecież wiesz, że nie lubię mówić o kłopotach. Lepiej opowiedz mi o swoich. – Roześmiałem się. Sampson zachował poważną minę.

Popatrzył na mnie w milczeniu. Czekał.

– Byłbyś dobrym psychiatrą – mruknąłem.

– Tak? A propos, kiedy ostatni raz widziałeś się z doktor Finally?

Adele Finally była moją psychoterapeutką. Sampson też parę razy korzystał z jej usług. Byliśmy całkiem zgodni, że umiała pomóc. Bardzo ją lubiliśmy.

– Dawno. Chyba jest na mnie wściekła. Mówi, że się nie staram. Że nie przyznaję się do bólu, i tak dalej.

Sampson powoli pokiwał głową.

– No i co? – spytał.

– Nie powiedziałem, że się z nią zgadzam – odparłem z kwaśną miną.

Upiłem łyk piwa. Nawet nie najgorsze. Starałem się być wierny miejscowym browarom.

– Kiedy próbuję nad tym zapanować, to wzrasta konflikt między moją pracą a życiem, które chciałbym naprawdę prowadzić. Przegapiłem następny występ Damona, bo w tym samym czasie byłem w Kalifornii. Tak bywa na każdym kroku. Sampson trącił mnie w ramię.

– To jeszcze nie koniec świata. Damon wie, że go kochasz. Rozmawiałem z nim o tym. Nawet kilka razy. On już pogodził się z faktami. Teraz kolej na ciebie.

– Może za często przez ostatnie lata babrałem się w morderstwach? To zmienia.

Przytaknął z namysłem. Spodobała mu się ta odpowiedź.

– Wygląda na to, że trochę tracisz zapał. Czujesz się wypalony?

– Nie. Raczej mam wrażenie, że nie potrafię uwolnić się od koszmaru. Supermózg wciąż mnie prześladuje. Ciągle mi grozi. Wokół mnie tyle przypadkowych wydarzeń… Sam nie wiem, jak to powstrzymać.

Sampson popatrzył mi prosto w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie.

– Co powiedziałeś? Coś o przypadkach? Przecież nie wierzysz w przypadkowość zdarzeń.

– I to właśnie mnie przeraża. Jeśli chcesz znać prawdę, to jestem przekonany, że ktoś na mnie czyha. Tak jest już od bardzo dawna. To ktoś groźniejszy niż wampiry. Wciąż do mnie dzwoni. Niemal co dzień. Nikt nie potrafi go namierzyć.

Potarł czoło.

– Niby kto miałby cię nachodzić? Kto chciałby zadrzeć z Pogromcą Smoków? Chyba wyłącznie jakiś dureń.