Выбрать главу

– Mów, co chcesz, lecz to nie dureń – odparłem. – Możesz mi wierzyć.

Rozdział 41

Zasiedzieliśmy się w barze U Marka dłużej niż potrzeba. Wypiliśmy całe morze piwa i wyszliśmy gdzieś koło drugiej. Byliśmy na tyle mądrzy i trzeźwi, że zostawiliśmy samochody na parkingu i poszliśmy do domu piechotą. Zapowiadał się piękny spacer pod jasnym księżycowym niebem. Przypomniały mi się nasze młode lata, wspólnie spędzone w Southeast. Szliśmy tam, dokąd nam się podobało. Wreszcie złapaliśmy jakiś nocny autobus. Sampson wysadził mnie pod domem, a sam pojechał dalej, w stronę Navy Yard, do siebie.

Następnego ranka przed pracą musiałem wybrać się po samochód. Mały Alex już nie spał, więc Nana też wstała, żeby go przewinąć. Wypiłem jej pół kubka kawy i wsadziłem Alexa do wózka. Poszliśmy razem.

Dzień był pogodny i słoneczny. O siódmej rano nasza dzielnica miała wręcz sielankowy wygląd. Bardzo przyjemny. Już od trzydziestu lat mieszkałem na Piątej – od dnia, w którym Nana przeprowadziła się tu ze starego domu przy New Jersey Avenue. Wciąż kochałem to miejsce i wręcz uważałem je za kolebkę Crossów. Chyba nigdy bym się stąd nie wyniósł.

– Tatuś był wczoraj z wujkiem Johnem – powiedziałem do Alexa, pochylając się nad pasiastym, biało-niebieskim wózkiem. Jakaś całkiem niebrzydka pani minęła nas w drodze do pracy. Uśmiechnęła się, jakbym był najlepszym ojcem na świecie – tylko dlatego, że tak wcześnie rano wyszedłem z dzieckiem na spacer. W głębi ducha w to nie wierzyłem, lecz popuściłem wodze fantazji.

Mały Alex niedawno skończył dopiero dziewięć miesięcy, ale jest bardzo ciekawy świata i wciąż spogląda na przechodzących ludzi, na samochody i na chmury, płynące nad jego główką. Wprost uwielbia przejażdżki wózkiem. I ja też to bardzo lubię. Mizdrzę się do niego albo śpiewam dziecięce piosenki.

– Widzisz, jak wiatr porusza liśćmi tamtego drzewa? – zapytałem. Odwrócił główkę, jakby rozumiał każde słowo.

W gruncie rzeczy, nie mam pojęcia, ile naprawdę z tego rozumie, lecz zachowuje się bardzo mądrze. Damon i Jannie byli tacy sami, chociaż Jannie o wiele więcej gaworzyła. Buzia jej się nie zamykała. Do tej pory uwielbia mówić. Zawsze musi mieć ostatnie słowo i jeszcze jedno po ostatnim, tak samo jak jej babcia i tak samo – dopiero teraz to sobie przypomniałem – jak jej mama, Maria.

– Potrzebna mi twoja pomoc, brachu. – Schyliłem się nad wózkiem i znów zacząłem mówić do Alexa.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się od ucha do ucha. Wal, tatusiu. Możesz na mnie liczyć.

– Wymyśl coś, żebym pozbierał się do kupy. Daj mi coś cennego. Coś, co zajęłoby moją uwagę. Zrobisz to?

Ani na chwilę nie przestał się uśmiechać. Pewnie, że zrobię, tato. Nie ma sprawy. Już wszystko załatwione. Jestem twoim prawdziwym skarbem. Możesz na mnie polegać.

– Dobry chłopak. Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Po prostu rób to, co robisz. Nie mogło mi się przytrafić nic lepszego. Kocham cię, mój mały.

W czasie tej krótkiej pogawędki odniosłem przykre wrażenie, że coś na kształt bagiennej mgły znad rzeki Anacostii zakłóca moje myśli. Zwykły przypadek, przypomniałem sobie. Jedna z tych złych rzeczy, które prześladują mnie już dwa lata.

To był paskudny okres. Śmierć Betsey Cavalierre. Supermózg. Wampiry.

Potrzebowałem chwili odpoczynku, łyku świeżego powietrza.

Tego samego ranka w biurze czekała na mnie wiadomość. Wampiry znów mordowały. Teraz jednak scenariusz był inny. Gra weszła w nową fazę.

Zbrodnia wydarzyła się w Charleston, w Karolinie Południowej.

Zabójcy powrócili na wschodnie wybrzeże.

Część 3

Zabójstwo na południu

Rozdział 42

Do Charleston doleciałem tuż przed dziesiątą rano. Wiadomość o morderstwie znalazła się na pierwszych stronach Post and Courier i USA Today.

W jasnej, sterylnie czystej i nadmiernie skomercjalizowanej hali dworca lotniczego panowała atmosfera napięcia i strachu. Pasażerowie wyglądali na mocno przestraszonych. Wielu z nich chyba nie spało tej nocy.

Niektórzy przypuszczali pewnie, że tajemniczy zbrodniarz dopadnie ich w poczekalni lub w kafejce, przy szklance coli. Morderstwa dokonano w samym centrum miasta. Nikt nigdzie nie czuł się bezpieczny.

Wynająłem samochód i pojechałem do miejsca zwanego Colonial Lakę. Wczoraj, około szóstej rano, zamordowano tam dwie osoby, męża i żonę. Wybrali się na jogging. Byli to młodzi ludzie – ślub wzięli zaledwie cztery miesiące temu. Od razu uderzała zbieżność tej zbrodni z wydarzeniami w parku Golden Gate.

Nigdy przedtem nie byłem w Charleston, chociaż sporo o nim czytałem. Długo nie trwało, zanim sam odkryłem, że miasto jest po prostu piękne. Kiedyś było niewiarygodnie wręcz bogate, głównie za sprawą bawełny, ryżu i niewolników. Co prawda, większość dochodów pochodziła z eksportu ryżu, ale niewolnicy – których przywożono do portu Charleston i transportowano stamtąd na południe – okazali się równie dobrym towarem. Majętni plantatorzy urządzali tutaj wystawne bale, koncerty i maskarady. Kilku kuzynów Nany sprzedano w Charleston na targu niewolników.

Wśród uroczych wiktoriańskich domów i ogrodów znalazłem parking przy Beaufain Street. Było tu bardzo ładnie, niemal idyllicznie. I to miała być sceneria dla ponurej zbrodni? Co przyciągnęło tu morderców? Czy podziwiali piękno, czy może wręcz przeciwnie, pałali doń nienawiścią? Co można wydedukować z ich postępowania? Żyli w świecie mrocznej fantazji? Uważali się za bohaterów horroru?

O ile w całym Charleston panowała atmosfera grozy, to w okolicach Colonial Lakę strach graniczył wręcz z paniką. Ludzie spoglądali na siebie podejrzliwie, zimnym i nieprzyjemnym wzrokiem. Ani uśmiechów, ani typowej dla południowców życzliwości.

Powiadomiłem Kyle’a, że spotkamy się nad jeziorem. Popatrzyłem na szeroką alejkę nad brzegiem i na żelazne ławki. Jeszcze do wczoraj był to sielski obraz, tchnący poczuciem bezpieczeństwa. Dzisiaj na skrzyżowaniu Beaufain i Rutledge ulicę przegrodzono żółtą policyjną taśmą. Miejscowi przedstawiciele prawa kręcili się po okolicy i zaglądali ludziom w oczy, jakby myśleli, że mordercy wrócą na miejsce przestępstwa.

Wreszcie znalazłem Kyle’a pod dużym rozłożystym drzewem. Ranek był ciepły, choć znad oceanu wiała chłodna bryza, pachnąca solą i rybami. Kyle jak zwykle miał na sobie białą koszulę i granatowy krawat. W takich chwilach zawsze mi przypominał aktora i dramaturga Sama Sheparda – tylko że dzisiaj wyglądał raczej nieszczególnie. Był spięty i zmęczony. Coś go gnębiło. Czy tylko morderstwa?

– Dzisiejszy ranek chyba niewiele różni się od wczorajszego – powiedziałem. – Tyle tylko, że morderstwa dokonano wcześniej. Żadnych świadków? Ze wstępnego raportu wynika, że nikt nic nie widział.

– Jakiś staruszek twierdzi, że zauważył dwóch mężczyzn uciekających z parku – z westchnieniem odparł Kyle. – Ma już po osiemdziesiątce. Od razu wydawało mu się, że byli mocno zakrwawieni, ale pomyślał, że to niemożliwe. Po chwili znalazł zwłoki.

Powiodłem wzrokiem po okolicy Colonial Lakę. Słońce świeciło już tak jasno, że musiałem osłonić oczy. Ptaki śpiewały w gałęziach drzew. Prawie cały park miałem przed sobą.

– W biały dzień? – zapytałem. – Co to za wampiry? Kyle spojrzał na mnie z ukosa.

– Chyba w to nie wierzysz?

– Wręcz przeciwnie. Znam prawdziwych maniaków wampiryzmu. Niektórzy z nich są przekonani, że są wampirami. Nawet piłują sobie zęby. Mają kły, którymi mogą zadawać niebezpieczne rany. Nie wiem tylko, czy są zmiennokształtni – dodałem z cierpkim humorem. – W przeciwnym razie, nasz staruszek zamiast dwóch mężczyzn zobaczyłby dwa nietoperze, uciekające przed słonecznym światłem. To tylko dowcip, Kyle. Co ze świadkiem? Mówił coś więcej?