Przybyli do Savannah w stanie Georgia. Minęli Oglethorpe Street i zatrzymali się na słynnym cmentarzu Colonial Park. Potem pojechali do Abercorn, wzdłuż Perry Street, przez place Chippewa i Orleans.
– To wszystko stoi na trupach – William tłumaczył bratu. – Całe dzielnice zbudowano na dawnych cmentarzach.
Savannah niemal bez uszczerbku przetrwało wojnę secesyjną i dziś należało do najlepiej zachowanych zabytków na południu.
William uwielbiał tu bywać. Cieszył się, że stąd pochodzi następna ofiara. Taki posiłek będzie prawdziwą rozkoszą, pomyślał. Przyjemne z pożytecznym. Zapatrzony w historyczne miejsca, przestał zwracać uwagę na nazwy ulic. Podziwiał stare kolonialne domy, dziewiętnastowieczne kościoły, bramy z kutego żelaza, pełne greckich motywów, i kwiaty, kwiaty, kwiaty… Szczególnie podobały mu się dawne rezydencje: Green-Meldrim, Hamilton-Turner i pierwsza willa Joe Odoma.
– Piękno i elegancja – powiedział do brata. – Mógłbym tu mieszkać. Kto wie, może pewnego dnia przeniesiemy się tutaj na stałe? Co o tym sądzisz?
– Jestem głodny. Spróbuj może już teraz znaleźć nam jakieś lokum – ze śmiechem odparł Michael. – Rzućmy kotwicę i wypróbujmy, co Savannah ma najlepszego.
William zatrzymał furgonetkę na ulicy zwanej West Bay. Wysiedli obaj, żeby rozprostować nogi.
Podeszły do nich dwie młode dziewczyny w koszulkach z napisem „Liceum Plastyczne w Savannah” i krótko obciętych dżinsach. Były cudownie opalone, miały długie zgrabne nogi i zdawały się pozostawać na bakier z całym światem.
– Można tu oddać krew? – zapytała niższa z kokieteryjnym uśmieszkiem. Wyglądała najwyżej na szesnaste – lub siedemnastolatkę. Miała kolczyk w wardze i szopę ogniście rudych, sztywno sterczących włosów.
– Słodziutki z ciebie kąsek – zauważył Michael, patrząc jej prosto w oczy.
– Różnie mnie już określali, ale nie jako „słodziutką” – odpowiedziała i zerknęła na przyjaciółkę. – Nie, Carla?
Carla skinęła głową.
William obrzucił dziewczyny taksującym spojrzeniem. Nie. Nie są warte zachodu. W Savannah powinni trafić na coś lepszego.
– Niestety, mamy teraz przerwę – powiedział uprzejmym tonem i uśmiechnął się miło, wręcz uwodzicielsko. – Obiadową – dodał. – Może trochę później? Na przykład dziś wieczorem. Wpadniecie?
– Nie jarzysz – ucięła mała. – Cała ta gadka to tylko rozruch.
William powoli przesunął dłonią po karku. Wciąż się uśmiechał.
– Ależ wiem o tym. Masz mi za złe, że próbuję podtrzymać tę gadkę? Mało jest dzisiaj tak fajnych dziewczyn. Tak jak mówiłem, wpadnijcie później. Krwi nam na pewno nie zabraknie.
Zabrał Michaela i poszli nad rzekę, na RWerfront Plaża. Nie patrzyli na łodzie i barki ani nawet na udekorowany jak do gali parowiec „Savannah River Queen” z ogromnym kołem łopatkowym, ani na rzeźbę „Pożegnanie” – młodą dziewczynę z wyciągniętą ręką, jakby machała odpływającym żeglarzom. Przyglądali się ludziom, przechadzającym się po skwerze. Szukali łupu, chociaż zdawali sobie sprawę, jak niebezpieczny byłby atak za dnia, w obecności świadków. Trafili na pchli targ, gdzie wśród straganów z rozmaitymi starociami i dziełami sztuki współczesnej kręciło się kilku żołnierzy i sporo kobiet. Niektóre bardzo ładne.
– Muszę coś przegryźć – stwierdził w końcu William. – Może tam, w tym pieprzonym przepięknym parku?
– Ten by pasował – rzekł Michael i wskazał na szczupłego chłopca w czarnym podkoszulku i obszarpanych dżinsach. – A może coś na przekąskę? Co powiesz o tym dwulatku, bawiącym się w piaskownicy? Mniam, mniam… Schrupałbym go, bo mnie już mdlić zaczyna od słodkich zapachów.
Williamowi udzielił się humor brata.
– To pralinki. Polecam raczej coś z grilla. Podobno bardzo smaczne – powiedział.
– Nie mam ochoty na wołowinę – pokręcił nosem Michael.
– No cóż – ustąpił William. – Niech ci będzie. Co zamawiasz? Wybór należy do ciebie.
Michael bez namysłu wyciągnął palec przed siebie.
– Znakomicie – wyszeptał William.
Rozdział 46
Znowu. Kolejne potworne morderstwo – tym razem w Savannah. Kyle i ja polecieliśmy do Georgii błyszczącym czarnym śmigłowcem marki Bell, z którego byłby dumny Darth Vader. Kyle nie chciał tracić ani chwili. Nie dał mi czasu do namysłu.
Nawet z góry portowe miasto urzekało swoim widokiem. Labirynt domów, rezydencji i ultranowoczesnych sklepów, a do tego rzeka zakolami płynąca wśród złotych łanów w stronę Atlantyku. Dlaczego mordercy wybierali właśnie takie miejsca – piękne i pełne ludzi? Dlaczego działali w tych, a nie innych miastach?
Był pewien powód, na który do tej pory nikt z nas nie zwrócił najmniejszej uwagi. Może zabójcy grali w makabryczną grę z pogranicza świata fantazji? Jak ich, do diabła, rozgryźć?
Samochód FBI zawiózł nas do katedry pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela, w zabytkowej dzielnicy East Harris. Wśród szacownych domów stały dziesiątki policyjnych radiowozów i parę ambulansów.
– Autostrady wokół Savannah są kompletnie zakorkowane – powiedział do mnie Kyle, kiedy przebijaliśmy się przez nie mniejsze korki wokół kościoła. – To najpotworniejsza zbrodnia, jakiej tu dokonano od czasów książki Johna Berendta albo wydarzeń, które ją poprzedziły. Moim zdaniem, powinna ściągnąć jeszcze więcej turystów. Może nasze wampiry swoimi wybrykami chcą przebić Północ w ogrodzie dobra i zła?
– Miejscowe władze i mieszkańcy niechętnie widzą takich gości – odparłem. – Słuchaj, Kyle, co się właściwie dzieje? Jakaś banda działa tuż pod naszym nosem. Usiłują nam coś przekazać. Wybierają najpiękniejsze miasta. Mordują w parkach, w luksusowych hotelach, a teraz nawet w katedrze. Chcą, byśmy ich dopadli? Czy też może odwrotnie, wierzą, że nikt ich nie złapie?
Kyle uniósł głowę i spojrzał na dzwonnicę.
– A może jedno i drugie? Zgadzam się z tobą, że z jakichś względów nie dbają o alibi. Dlatego właśnie cię tu ściągnąłem. Znasz się na rzeczy. Tylko ty jeden jesteś w stanie wejrzeć w ich chory umysł.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oni chcą, aby ich złapać. Ale dlaczego?
Rozdział 47
Wysiedliśmy z samochodu i stanęliśmy przed głównymi drzwiami katedry Świętego Jana. Złocisto-biały napis nad portalem głosił: „Jedna rodzina, jedna wiara”.
Podwójne wieże wznosiły się wysoko nad dachami Savannah. Kościół zbudowano w stylu francuskiego gotyku – miał wysokie łuki i przypory, wspaniałe witraże i ołtarz z włoskiego marmuru. Obejrzałem dosłownie wszystko. Jak do tej pory, nic nie zwróciło mojej szczególnej uwagi.
Morderstwo odkryto niecałe dwie godziny temu. Wsiedliśmy do śmigłowca natychmiast po komunikacie nadanym przez policję w Savannah. Trąbiono już o tym w telewizji.
Zapach kadzidła wiercił mnie w nosie. Zwłoki zauważyłem zaraz po wejściu do katedry. Jęknąłem cicho i żołądek podjechał mi do gardła. Ofiarą był tym razem dwudziestojednoletni mężczyzna, znany mi z poprzednich doniesień, student historii sztuki z Uniwersytetu Georgia, Stephen Fenton. Mordercy zostawili mu portfel i pieniądze. Niczego nie ukradli, z wyjątkiem koszuli.
Katedra była olbrzymia; bez wątpienia mogła pomieścić z tysiąc wiernych. Światło, padające przez witraże, rysowało wielobarwne wzory na kamiennych płytach podłogi. Już z daleka widziałem, że ofiara ma rozerwane gardło. Ciało było zmaltretowane i okaleczone, tak jak w poprzednich przypadkach. Leżało u podnóża trzynastej stacji drogi krzyżowej. Na posadzce widniały ślady krwi, ale nie za wiele.
Pili krew tu, w katedrze? Dopuścili się świętokradztwa? Odrzucali wszelką religię? Czy szli własną drogą krzyżową?