Podeszliśmy do ciała. Obok, w nawie, leżał plastikowy worek. W pobliżu czekała ekipa śledcza z wydziału zabójstw w Savannah. Byli mocno zniecierpliwieni. Chcieli możliwie szybko odwalić swoją robotę i wynieść się stąd do diabła. Przez nas musieli niepotrzebnie czekać. Miejscowy lekarz kończył oględziny ciała.
Przykucnęliśmy przy nim. Włożyłem gumowe rękawiczki. Kyle prawie nigdy ich nie używał. Rzadko dotykał czegoś na miejscu zbrodni. Zastanawiałem się dlaczego? Mimo to, miał niezłego nosa.
No tak… Byliśmy dobrzy, ale żaden z nas jeszcze nie wpadł na to, gdzie szukać morderców i gdzie znów uderzą. Z każdą kolejną zbrodnią to pytanie wracało do mnie jak bumerang. O co chodziło w tej masakrze?
– Jadą w zasadzie na odruchach – zwróciłem się do Kyle’a. – Sądzę, że są przed trzydziestką. Mają najwyżej po dwadzieścia lat, a może są jeszcze młodsi. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy w rezultacie znaleźli dwóch nastolatków.
– Toby się nawet zgadzało – odparł po cichu, przyglądając się obrażeniom na ciele studenta. – Niczego się nie boją. Są jak zwierzęta wypuszczone z klatki. Jak tygrysy. Najpierw w Kalifornii, a teraz tu, na wschodzie. Kłopot w tym, że nie wiemy, jak dawno się to zaczęło, ilu ich jest naprawdę i skąd się właściwie wzięli.
– Trzy podstawowe punkty. Trzy pytania, na które nie znamy odpowiedzi. Ciągle sprawdzacie kluby dla wampirów? Może pogrzebać w Internecie? Ktoś przecież musi coś wiedzieć.
– Sęk w tym, że ci, co nawet wiedzą, nie chcą puścić pary z gęby. Uwierz mi, Alex, ponad trzystu ludzi skierowałem do tej jednej sprawy. Więcej się nie da.
Popatrzyłem na drewnianą płaskorzeźbę stacji. Przedstawiała Jezusa w chwilę po zdjęciu z krzyża, złożonego w ramionach Marii. Korona cierniowa. Ukrzyżowanie. Rany. Krew. Może krew miała tu jakieś znaczenie? Życie wieczne? Ciekawe. W Santa Barbara słyszałem od Petera Westina, że niektóre wampiry są „uduchowione”. Więc może to mord rytualny? Albo czysty przypadek. Pewnie powinienem znów porozmawiać z Westinem. Wiedział o wampirach dużo więcej niż inni.
Fenton miał na sobie spodnie koloru khaki i nowe markowe buty Reeboka. Zbadałem rany na jego szyi. Znalazłem też ślady zębów na lewym ramieniu i na piersiach. Jeden z morderców – a może obaj – był rozeźlony do granic szału.
– Po co zabrali koszulę? – zapytał Kyle. – To samo zrobili w Marin.
– Może dlatego, że przesiąkła krwią – odparłem, wciąż patrząc na rany. – To byli bez wątpienia ludzie, choć atakują jak zwierzęta. Na wzór tygrysa? To właśnie tygrys pełni tu kluczową rolę. Jest symbolem… Ba, ale czego?
Zadzwoniła komórka Kyle’a. To Supermózg, pomyślałem zupełnie odruchowo. Pewnie mnie szuka. Kyle trzymał aparat przy uchu niespełna dwadzieścia sekund.
Potem popatrzył na mnie.
– Jedziemy do Charlotte. Mamy kolejną zbrodnię. Już są w Karolinie Północnej.
– A niech ich szlag trafi! Co tu się, do cholery, dzieje?! Pobiegliśmy do wyjścia. Gnaliśmy, jakby nas ktoś gonił.
Rozdział 48
Każde okrutne morderstwo – albo seria morderstw – budzi lęk, ale jednocześnie niemal w obsceniczny sposób przyciąga powszechną uwagę. Wystarczy sobie przypomnieć wyczyny Jeffreya Dahmera w Milwaukee, zabójstwo Gianniego Versacego i następującą zaraz po tym serię zbrodni Andrew Philipa Cunanana. Rosjanin, Andriej Czikatiło, uważany był za najgorszego. A teraz ta krwawa masakra na obu wybrzeżach Stanów Zjednoczonych.
Dobrze, że śmigłowiec wciąż na nas czekał. Błyskawicznie przenieśliśmy się z Savannah do Charlotte. Jeszcze w powietrzu Kyle połączył się przez radio ze swoimi ludźmi na ziemi, oblegającymi jakąś zrujnowaną farmę, dwadzieścia kilometrów od miasta. Nigdy nie widziałem go tak podnieconego, nawet przy sprawie Casanovy i Dżentelmena Podrywacza.
– Chyba coś mamy! – zawołał. – Do naszego przybycia nikt stamtąd nie wyjdzie. Bardzo mi się to podoba.
– Zobaczymy – odparłem. – Wcale nie jestem pewien, czy na pewno to ci sami.
Przestałem snuć teorie. Dlaczego właśnie Charlotte, w Karolinie Pomocnej? To byłby czwarty przypadek w tej samej okolicy. Wszystkie drogi prowadzą do Charlotte? A niby dlaczego?
Kyle nasłuchiwał dalszych raportów i podawał mi najważniejsze szczegóły.
– Wczoraj w nocy ktoś napadł na śpiących rodziców pewnego siedemnastolatka. Zostali zatłuczeni na śmierć. Narzędzie zbrodni znaleziono przy zwłokach. Ciała są pogryzione. Zabójcą było duże zwierzę lub człowiek o bardzo ostrych, być może metalowych zębach. – Zrobił pełną zwątpienia minę. W dalszym ciągu nie wierzył w wampiry.
– Chłopak schował się na opuszczonej farmie, w pobliżu rzeki Loblolly. Z tego co wiemy, jest z nim tam cała grupka dzieciaków, nawet dwunasto – i trzynastolatki. To koszmar, Alex. Wszyscy czekają już tylko na nas. Co zrobić z tymi gówniarzami?
Dziesięć minut później wylądowaliśmy na rozległej łące porośniętej kwiatami. Od farmy, w której zapewne ukrył się morderca, dzieliło nas pięć kilometrów. Scena jak z pościgu za Bonnie i Clyde’em. Grubo po piątej stanęliśmy w lesie okalającym farmę. Zaczęło się już ściemniać.
Dom był drewniany, jednopiętrowy i gęsto zarośnięty wistarią i mirtem. W naszej kryjówce na ziemi leżały sosnowe szyszki, orzechy hikorowe i coś, co w lokalnej gwarze nosiło nazwę „małpich kulek”. Wszystko to razem wywoływało u mnie niezbyt miłe wspomnienia z lat dzieciństwa, spędzonych tu właśnie, na południu. Moi rodzice zmarli młodo, zaledwie po trzydziestce. Nawet spotkałem się z teorią, snutą przez moją terapeutkę, że ciągle myślę o własnej śmierci, widząc w tym śmierć rodziców. Supermózg był chyba podobnego zdania, tyle tylko, że chciał jeszcze to poprzeć czynami.
Dach starego domu opadał stromo. Wąskie okno na poddaszu miało dwie wybite szyby. Białe okapy, obłażące z farby, trzymały się całkiem nieźle, ale w dachu ziały wielkie dziury, od biedy zaklejone papą. Zgroza, zgroza, zgroza.
FBI podkreślało z mocą, że „mieszkańcy” farmy są nieletni. Większość z nich prawdopodobnie nie ukończyła dwudziestego roku życia. Na dobrą sprawę, nie wiadomo było, kto jest w środku i czy był notowany. Brakowało także dowodów na to, że ktoś tam ma coś wspólnego z naszymi morderstwami. Doszliśmy więc do wniosku, że na razie posiedzimy cicho i poczekamy, co będzie dalej. Może ktoś przyjdzie albo wyjdzie? Poruszaliśmy się po cienkim lodzie. Sprawa nabrałaby rozgłosu rangi politycznej, gdyby jakiś małolat zginął lub ucierpiał z rąk federalnych.
W lesie panował idealny spokój. Dom zdawał się drzemać, co też było trochę dziwne, zważywszy na gnieżdżącą się w nim dzieciarnię. Żadnych śmiechów, ostrego rocka ani zapachów z kuchni. Migotały tylko przyćmione światła.
Bałem się, że morderca uciekł. Że przybyliśmy za późno.
Rozdział 49
Ktoś szeptał mi coś do ucha. To był Kyle.
– Ruszamy, Alex. Pora działać.
O czwartej rano dał sygnał do ataku. Zakazał wszelkiej strzelaniny. Mógł rządzić nawet miejscową policją.
Znalazłem się w grupie agentów federalnych, ubranych w granatowe kurtki. Nikt z nas nie czuł się zbyt pewnie. Krok za krokiem wyszliśmy z sosnowego lasu i podkradliśmy się w stronę domu. Mieliśmy do przebycia jakieś pięćdziesiąt metrów. Dwóch snajperów, zagrzebanych w ziemi mniej więcej w połowie drogi, zameldowało nam przez radio, że na farmie wciąż panuje cisza. Cisza przed burzą?
– To gówniarze – przypomniał nam Kyle na kilka sekund przed wymarszem. – Mimo to uważajcie na siebie.
Pełzliśmy na czworakach, aż poza snajperów. Potem zerwałem się wraz z innymi i ruszyliśmy biegiem. Z trzech stron wpadliśmy do budynku.