Kyle był razem ze mną w tej części oddziału, która weszła przez drzwi frontowe. Ktoś rzucił petardy. Na parterze rozległy się krzyki. Słyszałem piskliwe głosy, ale na razie żadnych strzałów.
W domu zapanował nagle chaos. Zakłębiło się od nastolatków – nagich lub w samej bieliźnie. Musiało ich tu spać co najmniej dwadzieścioro. Nie mieli prądu, tylko świece. Wszędzie śmierdziało moczem, trawką, pleśnią, woskiem i tanim winem. Na ścianach wisiały plakaty Insane Clown Posse i Killah Priest.
Maleńka sień z wybitą ścianą łączyła się wprost z pokojem. Dzieciaki spały tu na kocach lub na gołej podłodze. Teraz zrywały się z głośnym wrzaskiem:
– Świnie! Gliny! Spieprzać!
Na piętrze było ich jeszcze więcej. Bronili się pięściami, ale na szczęście nikt nie strzelał. Nikt też nie odniósł groźnych obrażeń. Pod tym względem to była nietypowa akcja.
Jakiś chudzielec skoczył na mnie z przeraźliwym wrzaskiem. Miał czerwone oczy. Szkła kontaktowe. Warczał głucho i z ust płynęła mu pienista ślina. Chwytem za głowę rzuciłem go na ziemię, skułem go i kazałem mu się uspokoić, zanim sam sobie zrobi krzywdę. Ważył nie więcej niż sześćdziesiąt kilo, lecz był żylasty i silniejszy, niż na to wyglądał.
Jeden z agentów z mojej grupy miał nieco więcej pecha. Złapał rudą dziewczynę o pokaźnej tuszy. Ugryzła go w policzek. Potem wbiła mu zęby w pierś. Z okrzykiem bólu próbował ją oderwać, ale przyssała się do niego, jak pies do smacznej kości.
Szarpnąłem ją i skułem jej ręce na plecach. Była ubrana w czarną koszulkę z napisem: „Pieprzonych Wesołych Świąt!”. Całe jej ciało pokrywały liczne tatuaże z wyobrażeniem czaszek i węży.
– Ty śmieciu! – krzyczała mi prosto w twarz. – Ty śmierdzący chuju!
– Nasz jest w piwnicy! – zawołał Kyle. – Morderca. Irwin Snyder.
Pobiegłem za nim przez zrujnowaną i od dawna nieczynną kuchnię. Stanęliśmy przed koślawymi drewnianymi drzwiami prowadzącymi do piwnicy.
Wyciągnęliśmy pistolety. Po tym, co każdy z nas usłyszał o morderstwie, nikt nie kwapił się wejść tam pierwszy. Gwałtownym ruchem otworzyłem drzwi i zajrzeliśmy do ciemnego wnętrza.
Było nas czterech: Kyle, ja i jeszcze dwóch agentów. Daliśmy trzy ostrożne kroki po rozchwianych schodach.
W mrocznej piwnicy panowała cisza. Jeden z federalnych poświecił latarką.
Ujrzeliśmy mordercę. On też nas zobaczył.
Rozdział 50
Dobrze zbudowany chłopak w zniszczonej czarnej skórzanej kurtce i czarnych dżinsach kulił się w kącie piwnicy. Czekał na nas. W ręku trzymał łom. Nagle podskoczył, wywijając żelastwem nad głową. Warczał jak zwierzę. To musiał być Irwin Snyder, ten sam, który zeszłej nocy zabił swoich rodziców. Miał dopiero siedemnaście lat. Co mu strzeliło do głowy?
Wyszczerzył złote kły i błysnął czerwonymi oczami. Też nosił szkła kontaktowe. W nosie i brwiach połyskiwało mu co najmniej tuzin maleńkich, złotych i srebrnych kółeczek. Był muskularny i mierzył prawie metr osiemdziesiąt. Musiał brylować na boisku, zanim na dobre nie porzucił szkoły.
Wciąż warczał. Nawet nie zauważył, że stoi w cuchnącej kałuży zastałej wody. Miałem wrażenie, że oczy wpadły mu gdzieś w głąb czaszki.
– Precz! – krzyknął. – Sami nie wiecie, w jakie gówno się wpakowaliście! Nic wam do tego! Spierdalać! Won z naszego domu!
Groźnie kołysał ciężkim, zardzewiałym łomem. Staliśmy nieruchomo. Chciałem usłyszeć jak najwięcej, co miał nam do powiedzenia.
– Co to za gówno? – zapytałem.
– Wiem, kim jesteś! – wypalił, aż się zapluł. Dyszał w morderczym szale. Był naćpany do nieprzytomności.
– Kim? – spytałem. Skąd mógł wiedzieć?
– Pieprzony Cross – wycedził i w obłąkanym uśmiechu odsłonił metalowe zęby. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy usłyszałem tę odpowiedź. – Reszta to pieski z FBI. Wszystkim wam warto dobrać się do dupy! I tak się stanie. Cross… Krzyż… – zakpił. – Tu nie miejsce dla krzyża.
– Dlaczego zabiłeś rodziców? – spytał Kyle, stojący po drugiej stronie schodów.
– Dałem im wolność! – zarechotał Snyder. – Teraz bujają w obłokach.
– Bzdury – mruknąłem. – Wcale w to nie wierzę. Znów warknął jak pies na łańcuchu.
– Mądrala z ciebie – rzucił z uznaniem.
– Po co ich gryzłeś metalowymi kłami? Co widzisz, patrząc na tygrysa? – zadałem dwa pytania naraz.
– Znasz prawdę, bo inaczej w ogóle byś nie pytał! – odparł i wybuchnął śmiechem. Prawdziwe zęby miał pożółkłe i poplamione nikotyną. Na jego brudnych czarnych dżinsach znać było jakieś szare smugi, jakby popiołu. W skórzanej kurtce brakowało nitów. W piwnicy cuchnęło starym, zepsutym mięsem. Co oni tu wyprawiali? W gruncie rzeczy, wolałbym tego nie wiedzieć.
– Dlaczego zabiłeś rodziców? – powtórzyłem pytanie Kyle’a.
– Chciałem być wolny! – wrzasnął. – Chciałem iść śladem Tygrysa!
– Kim jest Tygrys? Co to wszystko znaczy? Popatrzył na mnie rozbieganym wzrokiem.
– Dowiesz się, i to niedługo. Ale będziesz tego żałował. Rzucił łom i sięgnął do kieszeni. Skoczyłem na niego. Miał nóż w prawej dłoni. Zrobiłem szybki unik, żeby mnie nie trafił.
Nie zdążyłem; ostrze rozharatało mi rękę. Zabolało jak wszyscy diabli. Snyder wydał okrzyk triumfu. Znów ruszył na mnie. Szybki, zwinny i silny.
Za drugim razem zdołałem wytrącić mu nóż z ręki, ale mnie ugryzł w prawe ramię. Celował w szyję! W tej samej chwili dopadł go Kyle i dwaj pozostali.
– Cholera jasna! – ryknąłem z bólu. Uderzyłem chłopaka w twarz. Tylko mocniej zacisnął zęby. Teraz na mojej dłoni. Boli!
Federalni mieli sporo kłopotów, żeby go obezwładnić. Bali się, że ich też pogryzie. Snyder rzucał się jak oszalały i miotał na nas przekleństwa.
– Teraz należysz do nas! – wrzasnął w moją stronę. – Witaj w klubie! Ciesz się! Może spotkasz Tygrysa? – zawył i wybuchnął śmiechem.
Rozdział 51
Pomimo bólu głowy bite cztery godziny przesiedziałem z Irwinem Snyderem w czterech ścianach małej, niemal przyprawiającej o klaustrofobię izby przesłuchań aresztu miejskiego w Charlotte. Kyle towarzyszył mi przez pierwszą godzinę, ale to nie dawało żadnych rezultatów, więc poprosiłem go, żeby sobie poszedł. Snyder miał kajdanki na rękach i nogach, więc na dobrą sprawę nie musiałem się go obawiać. Ciekaw byłem, jak on się czuje?
Rwała mnie dłoń i ramię, ale były pilniejsze sprawy niż użalanie się nad sobą. Snyder słyszał, że zjawię się w Charlotte. Od kogo? Co jeszcze wiedział? Co go łączyło z całą resztą tego bałaganu?
Chłopak miał bladą, chorowitą cerę, zwichrzoną kozią bródkę i skąpe bokobrody. Wodził za mną inteligentnym spojrzeniem ciemnych, rozbieganych oczu.
Potem pochylił się i wsparł głowę na plastikowym stole. Zaraz szarpnąłem go za włosy i zmusiłem, żeby usiadł prosto. Klął równo przez minutę. Później zażądał adwokata.
– Boh, prawda? – zapytałem. – Więc lepiej mnie nie prowokuj. Nie pokładaj mi się na stole. To nie pora na drzemkę. To także nie zabawa.
Uniósł rękę, pokazał mi środkowy palec i znów próbował się położyć. W ten sam sposób przez długie lata całkiem bezkarnie stawiał się rodzicom i nauczycielom. Dobra metoda, ale nie tutaj i nie ze mną. Jeszcze mocniej szarpnąłem go za tłuste czarne włosy.
– Coś mi się zdaje, mój kochasiu, że nie rozumiesz po angielsku. Z zimną krwią zabiłeś dwie osoby. Jesteś mordercą.
– Adwokata! – wrzasnął. – Adwokata! Próbują mnie tu torturować! Gliniarz mnie bije! Adwokata! Mam niezbywalne prawo do obrony!