Wolną ręką ująłem go pod brodę. Splunął na mnie. Nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi.
– Słuchaj, co mówię! Wszyscy twoi kumple z farmy trafili do komisariatu. Tylko my dwaj zostaliśmy tutaj. Nikt poza mną cię nie usłyszy. Nie będziesz bity, ale za to ze mną porozmawiasz.
Znowu szarpnąłem – na tyle mocno, żeby nie wyrwać mu garści włosów. Snyder jęknął, chociaż wiedziałem, że nie zrobiłem mu zbyt wielkiej krzywdy.
– Zatłukłeś młotkiem ojca i matkę. Dwa razy mnie ugryzłeś. Śmierdzisz, że aż nos odpada. Wcale za tobą nie przepadam, lecz jednak z chęcią cię wysłucham.
– Znajdź jakąś maść na ugryzienia – burknął. – Pamiętaj, że cię ostrzegałem.
Jeszcze się stawiał, ale zrobił unik, gdy wyciągnąłem rękę w stronę jego głowy.
– Kto ci powiedział, że będę w Charlotte? Skąd wiesz, jak się nazywam? Gadaj!
– Spytaj Tygrysa, kiedy się spotkacie. Poznasz go szybciej, niż się spodziewasz.
Rozdział 52
Stało się jasne, że Irwin Snyder nie popełnił poprzednich morderstw. Zaledwie raz lub dwa razy w życiu wyjechał z Karoliny. Kontakt ze światem utrzymywał głównie za pośrednictwem Internetu. I oczywiście był za młody, żeby go oskarżać o zbrodnie sprzed jedenastu lat.
Zabił jednak ojca i matkę. Nie okazywał skruchy. Tygrys kazał mu to zrobić. To wszystko, co udało mi się od niego wyciągnąć. Nie chciał powiedzieć, w jaki sposób nawiązał pierwszy kontakt z osobą lub grupą osób, która przejęła nad nim władzę.
Już w czasie przesłuchania Snydera i pozostałych zaczęła mnie swędzieć ręka. Wkrótce swędzenie przerodziło się w dokuczliwy ból dłoni i ramienia. Ślady ugryzień były zaczerwienione, ale bez strupów. Najgorszą ranę miałem na ramieniu – zęby przebiły marynarkę i wżarły się głęboko w ciało. Kazałem to sfotografować technikom z laboratorium.
Nie poszedłem na ostry dyżur. Po prostu nie było na to czasu. Tymczasem ręka bolała mnie coraz mocniej. Przed południem ledwo mogłem zacisnąć pięść. Pewnie nie zdołałbym pociągnąć za spust pistoletu. „Teraz należysz do nas” – powiedział mi Irwin Snyder.
Do jakiej grupy, sekty albo bandy mógł należeć? Gdzie był
Tygrys? Czy chodziło tutaj o jedną, czy o więcej osób? Po południu wziąłem udział we wspólnym zebraniu agentów FBI i policji z Charlotte. Wniosek ogólny: nic nie wiemy. FBI grzebało w Internecie w poszukiwaniu wiadomości mówiących o Tygrysie albo w ogóle o tygrysach.
Późnym wieczorem poleciałem z powrotem do Waszyngtonu. Trochę przespałem się w samolocie. Niewiele mi to pomogło. Kiedy tylko stanąłem w drzwiach własnego domu, zadzwonił telefon. Ki diabeł?
– Wrócił pan, doktorze Cross? To dobrze. Witam, witam. Trochę stęskniłem się za panem. Jak tam było w Charlotte?
Rzuciłem słuchawkę i wybiegłem na dwór. Nikogo nie zauważyłem. Na całej Piątej panował idealny spokój, chociaż oczywiście łobuz mógł się czaić w mroku, w pobliżu domu. Skąd by inaczej wiedział, że właśnie przyjechałem?
Stanąłem na chodniku i wbiłem wzrok w ciemność. To, że go nie widziałem nie znaczyło, że on mnie nie widział. Ktoś na pewno mnie obserwował. Ktoś się przede mną chował.
– Tak, wróciłem! – krzyknąłem. – Chodź, to może mnie dostaniesz! Załatwmy to tu i teraz! Powtarzam ci: chodź, draniu!
Nie odpowiedział. Nie zawołał.
Za sobą usłyszałem czyjeś ciche kroki. To Supermózg. Odwróciłem się jak oparzony.
– Co ty tutaj wyprawiasz, Alex? Kiedy przyjechałeś? Z kim rozmawiasz?
To była Nana, drobna i bardzo przestraszona. Podeszła bliżej i uściskała mnie z całej siły.
Rozdział 53
Obudziłem się koło szóstej rano w bardzo kiepskim stanie. Ślady ugryzień okazały się mocno zaognione. Czułem w nich pulsowanie. Z ranki na dłoni sączyła się paskudna maź zmieszana z ropą. Ręka mi spuchła niczym bania. Niedobrze. Jeszcze choroba mi potrzebna.
Pojechałem na ostry dyżur do szpitala Świętego Antoniego. Tam okazało się, że mam gorączkę. Termometr pokazywał trzydzieści osiem stopni i sześć kresek.
Badał mnie jakiś wysoki Pakistańczyk, doktor Prahbu. Wyglądał jak jeden z synów z filmu Wojny domowe. Powiedział mi, że prawdopodobną przyczyną obrzęku są bakterie gronkowców powszechnie występujące w ustach.
– Jak doszło do ugryzień? – spytał. Pomyślałem sobie, że moja odpowiedź raczej na pewno nie przypadnie mu do gustu.
– Łapałem wampira.
– Dość żartów, doktorze Cross. Kto pana ugryzł? – zapytał po raz drugi. – Jestem poważnym lekarzem, a to jest poważna rana. Muszę znać prawdę.
– Ależ ja wcale nie żartuję! Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstw, o popełnienie których są podejrzani fani wampirów. Ugryzł mnie chłopak ze sztucznymi kłami.
– No dobrze, panie detektywie. Skoro pan się upiera…
Poddał mnie kompleksowemu badaniu krwi: hematokryt, hemoglobina, krwinki czerwone, krwinki białe, granulocyty, MCHC, OB, przeciwciała. Powiedziałem mu, że potrzebuję kopii wszystkich wyników. Szpital nie chciał dać mi ich do ręki, lecz wreszcie zmiękli i wysłali je faksem do Quantico.
Potem dali mi receptę na coś, co się nazywało keflex, i kazali wracać do domu. Chorą rękę miałem trzymać w górze i co cztery godziny zmieniać okład. Czułem się tak paskudnie, że po powrocie od razu położyłem się do łóżka. Nie ciągnęło mnie do roboty. Leżałem więc tak i słuchałem porannej audycji Elłiot in the Morning. Nana z dziećmi czuwali przy mnie. Miałem mdłości. Przez cały dzień uparcie odmawiałem jedzenia. Nie mogłem spać i ani myśleć, tak mnie swędziało ramię. Przez kilka godzin majaczyłem w malignie.
„Teraz należysz do nas”.
Wreszcie usnąłem, lecz obudziłem się przed pierwszą w nocy. W godzinie duchów. Czułem się jeszcze gorzej. Zdawało mi się, że zaraz zadzwoni telefon i znów usłyszę głos Supermózgu.
Ktoś był w moim pokoju.
Westchnąłem cicho, kiedy zobaczyłem kto to.
Jannie siedziała przy moim łóżku jak zawodowa pielęgniarka.
– W zeszłym roku też byłeś przy mnie, gdy się rozchorowałam – powiedziała. – Śpij już, tatusiu. Musisz odpocząć. I nie zmieniaj się przy mnie w wampira.
Nic na to nie odpowiedziałem. Nie mogłem wykrztusić słowa. Zapadłem w sen.
Rozdział 54
Nikt się tego nie spodziewał. Dlatego to było piękne. Ba, wspaniałe! Koniec Alexa Crossa.
Najwyższa pora. A może nawet lekkie spóźnienie? Cross musiał umrzeć.
Supermózg krążył po domu Crossa. Już od początku przewidywał, że to będzie niezwykłe doświadczenie. Nie zawiódł się. Nigdy przedtem nie czuł tak przeogromnej siły, jak wówczas, kiedy tuż po trzeciej w nocy stanął w ciemnym salonie. Wygrał tę bitwę. Triumfował. Cross został pokonany. Jutro na wieść o jego śmierci cały Waszyngton pogrąży się w żałobie.
Supermózg mógł zrobić wszystko. Od czego by tu zacząć?
Warto usiąść i pomyśleć. Nie ma powodu do pośpiechu. A gdzie usiąść? Oczywiście! Na ulubionym miejscu Crossa, tam, na tarasie, przy pianinie. Tu zawsze lubił odpoczywać i bawić się ze swoimi dziećmi. Lizus. Sentymentalny dureń.
Supermózg miał ochotę zagrać, na przykład coś z Gershwina. Pokazałby temu Crossowi, że nawet w tym jest dużo lepszy. Chciał zapowiedzieć swoje wejście w najbardziej dramatyczny sposób. To było dobre, wręcz przepyszne. Och, niech ta noc trwa jak najdłużej!
Może czymś jeszcze ją upiększyć? Przecież taką chwilę naprawdę warto potem smakować wiele razy, wspominać ją i na zawsze zachować na pamiątkę. Tylko dla siebie.
Supermózg wsparł się na ręku. Jego związek z Alexem Crossem dało się zawrzeć w dwóch trójkątach. Nawet teraz miał je przed oczami, siedząc na miękkim krześle, zadowolony z życia. Chryste Panie, wreszcie był w swoim żywiole, szczęśliwy, przeszczęśliwy…