Выбрать главу

Wiem to z własnego doświadczenia. Po co umawiasz się na randki?

Dobrze wiedziałem, o co chodzi, lecz przybrałem zdumioną minę.

– Problem? – Wzruszyłem ramionami i wreszcie pozwoliłem sobie na słaby uśmiech.

Elizabeth wybuchnęła śmiechem.

– Ile masz lat? Trzydzieści dziewięć? Czterdzieści?

– Czterdzieści dwa, ale dziękuję – odparłem.

– Pomyślnie przeszedłeś przez wszystkie małe próby, jakie dla ciebie wymyśliłam…

– Na przykład?

– Wybrałeś świetne miejsce na kolację. Romantyczne, lecz nie zanadto. Nie spóźniłeś się na spotkanie. Udawałeś, że się nie nudzisz, gdy mówiłam o rzeczach, które wyłącznie mnie interesują. Jesteś przystojny… chociaż to ostatnie nie ma większego znaczenia.

– Poza tym bardzo lubię dzieci – dodałem – i nawet chętnie miałbym ich trochę więcej. Przeczytałem wszystkie powieści Toni Morrison. W razie potrzeby umiem odetkać zlew i ugotować obiad.

– Daj spokój – powiedziała. – Co ukrywasz? Kelner przyniósł ciastka i kawę. Właśnie napełniał filiżankę stojącą przed Elizabeth, kiedy gdzieś u mojego biodra rozległ się pisk pagera.

O, Jezu…

Dopadli mnie.

Popatrzyłem na nią ponad stołem – i na moment przymknąłem powieki.

– Pozwolisz, że na chwilę wyjdę? Znam ten numer. To biuro FBI w Quantico. Nie będę za długo gadał. Zaraz wrócę.

Stanąłem tuż przed drzwiami wiodącymi do toalety i wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Zadzwoniłem do Wirginii, do Kyle’a Craiga. Od wielu lat łączyła nas rzetelna przyjaźń, ale od czasu gdy stałem się łącznikiem między policją waszyngtońską a Federalnym Biurem Śledczym, widywałem go znacznie częściej. Nawet za często. Wciągał mnie w najpaskudniejsze sprawy w dziejach FBI. Nienawidziłem jego telefonów. Co zatem znów się stało?

Kyle doskonale wiedział, kto do niego dzwoni. Nawet mi nie powiedział „Cześć”.

– Alex, pamiętasz śledztwo, które prowadziliśmy razem niecałe półtora roku temu? Młoda dziewczyna „na gigancie”, powieszona w jakimś hotelu. Patricia Cameron. Teraz mamy podobną zbrodnię, tylko podwójną, w San Francisco. Zdarzyło się to zeszłej nocy, w parku Golden Gate. Okropny widok. Nic gorszego już dawno nie widziałem.

– Kyle – westchnąłem – właśnie jem kolację z atrakcyjną, cholernie miłą i ciekawą kobietą. Porozmawiamy jutro. Zadzwonię do ciebie. Dziś mam wolne od służby.

Roześmiał się. Czasami go rozśmieszałem.

– Wiem, Nana mi mówiła. Chodzisz z prawniczką? No to posłuchaj tego: Pewien prawnik spotyka diabła. Diabeł powiada: Zrobię cię wspólnikiem, ale w zamian oddasz mi duszę i dusze wszystkich twoich krewnych. Prawnik patrzy na diabła i pyta: A gdzie tkwi haczyk?

Po tym dowcipie Kyle opowiedział mi o podobieństwach pomiędzy mordem w San Francisco a starą sprawą z Waszyngtonu. Dowiedziałem się więcej, niż chciałem. Wciąż miałem przed oczami obrzękłą twarz Patricii Cameron. Przetarłem czoło, żeby odpędzić ten potworny widok.

Kyle lubił długo gadać. Kiedy skończył, wróciłem do stolika – i do Elizabeth.

Uśmiechnęła się z pobłażaniem i pokręciła głową.

– Już wiem, o co ci chodzi – powiedziała. Usiłowałem się roześmiać, choć żołądek miałem zaciśnięty w węzeł.

– Nie tak źle, jak to wygląda – odparłem. Tylko znacznie gorzej, droga Elizabeth.

Rozdział 6

Rankiem w drodze na lotnisko odwiozłem dzieci do szkoły. Jannie ma osiem lat, Damon niedawno skończył dziesięć. Kochane dzieci, lecz tylko dzieci. Dasz im troszeczkę, to wezmą więcej, a potem jeszcze więcej. Ktoś kiedyś – nie pamiętam, kto – powiedział: „Mali Amerykanie cierpią na nadmiar matki i na niedobór ojca”. W przypadku moich dzieci było wręcz odwrotnie.

– Kiedyś się przyzwyczaję – oznajmiła Jannie, gdy stanęliśmy przed głównym wejściem Sojourner Truth School. Z głośników w samochodzie sączył się nastrojowy głos Helen Folasade Adu, czyli Sade. To było bardzo miłe.

– Za bardzo się nie przyzwyczajaj. To aż pięć przecznic od naszego domu. Kiedy byłem chłopcem, w Karolinie Pomocnej, szedłem do szkoły aż osiem kilometrów wśród plantacji tytoniu.

– Prawda, prawda – wtrącił się Damon. – Tylko zapomniałeś dodać, że chodziłeś zupełnie boso.

– Rzeczywiście. Dziękuję, że mi przypomniałeś. Szedłem do szkoły boso aż osiem kilometrów wśród tych wrednych plantacji tytoniu.

Oboje wybuchnęli śmiechem. Ja też. Dobrze mi z nimi było. Ciągle je filmowałem z nadzieją, że jak już zaczną mnie ignorować w trudnym okresie dorastania, to na pociechę zostaną mi przynajmniej piękne wspomnienia. Bałem się także, że pewnego dnia zachoruję na NCNP, czyli przypadłość znaną pod pełniejszą nazwą „Ni Cholery Nie Pamiętam”. Szerzyła się coraz bardziej.

– W sobotę mam wielki koncert – powiedział Damon. Już drugi rok śpiewał w waszyngtońskim chórze chłopięcym i szło mu naprawdę dobrze. Myślałem nieraz, że może będzie drugim Lutherem Vandrossem lub Alem Greenem albo po prostu pierwszym Damonem Crossem.

– Do soboty na pewno wrócę. Możesz mi wierzyć. Za nic bym nie przegapił koncertu z twoim udziałem.

– Kilka już przegapiłeś – zauważył. Trochę mnie to ubodło.

– To byłem stary ja. Teraz już jestem nowy i dużo lepszy. Bywam na twoich koncertach.

– Jesteś okropnie śmieszny, tato – Jannie zachichotała Dzieciaki były bystre i cwane jak cholera.

– Przyjadę na występ Damona – obiecałem. – Pomóżcie babci w domu, bo przecież sami dobrze wiecie, że niedługo stuknie jej setka.

Jannie przewróciła oczami.

– Nana ma osiemdziesiąt lat i czuje się jak nastolatka. Sama tak mówi. Kocha gotować, zmywać naczynia i po nas sprzątać – powiedziała, całkiem udatnie naśladując złośliwe gęganie babci. – Daję słowo!

– A zatem do soboty. Już nie mogę się doczekać – zwróciłem się do Damona. Była to prawda i tylko prawda. Chór chłopięcy należał do najtajniejszych skarbów Waszyngtonu. Cieszyłem się, że mój syn wyśpiewał sobie miejsce w tak znakomitym gronie i że sprawiało mu to satysfakcję.

– No, dajcie buzi – poprosiłem. – I parę uścisków na drogę.

Damon i Jannie jęknęli chórem, lecz nachylili się w moją stronę. Bałem się, że już niedługo nie zechcą się przytulać i cmokać mnie w policzki, więc za każdym razem brałem kilka całusów na zapas. Warto zatrzymać chwilę szczęścia, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci.

– Kocham was – powiedziałem, zanim otworzyłem drzwi samochodu. – Co wy na to?

– Też cię kochamy – zawołali Damon i Jannie.

– I dlatego, choć się wstydzimy, to jednak ci pozwalamy, żebyś nas obściskiwał na oczach całej klasy – dodała Jannie i pokazała mi język.

– Ostatni raz odwożę cię do szkoły – burknąłem z udawanym gniewem i też jej pokazałem język. Damon odwrócił się i pobiegł do swoich kolegów. Jannie popędziła za nim. Jeśli chodzi o mnie, dzieci rosną stanowczo za szybko.

Rozdział 7

Z lotniska zadzwoniłem do Kyle’a. Powiedział mi, że najlepsi fachowcy z Quantico w całym kraju szukają podobnych przypadków.

– Moim zdaniem, to bardzo poważna sprawa – powtarzał. Ciekaw byłem, czy wie coś więcej. Zazwyczaj nie mówił wszystkiego.

– Co ci się stało, Kyle? – spytałem. – Zerwałeś się z samego rana i już siedzisz przy robocie. Dlaczego tak przejmujesz się tym śledztwem?

– Przejmuję się, bo tu dzieją się doprawdy dziwne rzeczy. Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z czymś takim. Poproszę Jamillę Hughes, żeby wyszła po ciebie na lotnisko. To jej sprawa, więc na pewno poda ci wszystkie dane. Jest bardzo dobra w tym, co robi. Musi być dobra, bo oprócz niej w wydziale zabójstw w San Francisco pracuje tylko jedna babka.