Nowy Orlean.
Zatelefonowałem do Kyle’a.
Rozdział 57
Trwające jedenaście lat pasmo zagadkowych morderstw doprowadziło mnie do tego miejsca.
Nowy Orlean, Luizjana.
Nocny klub Howl.
Dwaj iluzjoniści występujący jako Charles i Daniel.
Nie nadawałem się do podróży, więc zostałem w Waszyngtonie. Wściekałem się jak cholera, że nie mogę jechać do Nowego Orleanu. Traciłem najważniejszy moment. Na szczęście był tam Kyle. Bez wątpienia brylował pod moją nieobecność, ale nie miałem mu tego za złe. W końcu musiał dbać o swoją karierę, zwłaszcza że chodziło o tak poważną sprawę.
Tego wieczoru sześciu agentów kręciło się wśród widzów oglądających występ Charlesa i Daniela. Klub Howl mieścił się wśród starych magazynów, na tyłach Julia Street. Zwykle organizowano tam koncerty. Nawet dzisiaj w ceglano-betonowych murach rozbrzmiewały rytmy zydeco i bluesa. Paru turystów próbowało przemycić nieco geaux z Bourbon Street. Odmówiono im wejścia „do końca życia”.
Stare cressidy, colty i kilka sportowych wozów, stojących na parkingu, były widomym znakiem, że wśród bywalców klubu dominują studenci z Tulane i Loyola. Nad hałaśliwym i ruchliwym tłumem gości unosiła się gęsta chmura dymu. Tu i ówdzie migały bardzo młode twarze. Właścicielom klubu nieraz stawiano zarzut, że zbyt często wpuszczają nieletnich. Oni woleli jednak przekupić policjantów, niż stosować się do postanowień prawa.
Nagle zapadła głucha cisza. Wyraźnie zabrzmiał pojedynczy okrzyk:
– Niech mnie szlag trafi! Patrzcie na to!
Biały tygrys wszedł na przykrytą czarnym aksamitem scenę.
Nie był na smyczy. Zjawił się zupełnie sam, bez tresera. Rozgadany przed chwilą tłum trwał teraz w nabożnym milczeniu.
Wielki kot powoli uniósł łeb i ryknął. Jakaś dziewczyna w obcisłej różowej bluzce zapiszczała ze strachu. Tygrys znów ryknął.
Na scenę wskoczył drugi tygrys i stanął koło pierwszego. Warknął głucho i popatrzył na widzów. Ci, którzy stali lub siedzieli tuż pod samą sceną, wycofywali się pospiesznie, zabierając piwo.
Tym razem ryk tygrysa rozległ się gdzieś za ich plecami. Wszyscy zamarli. Ile drapieżników w sumie krążyło po klubie? Gdzie były? Co się właściwie działo?
Mrok, panujący poza kręgiem światła rzucanym przez reflektory, wydawał się głębszy niż przedtem. Kto wie, co się w nim kryło? Nikt nie chciał ryzykować nagłego spotkania z bestią. Nagle światło zaczęło wyprawiać dziwne harce. Lampy przesunęły się w prawo, a potem w lewo. Oślepieni ludzie dłońmi zakrywali oczy. Mieli wrażenie, że cała scena zbliża się w ich stronę.
Zaszemrali. Byli bliscy paniki.
Tygrysy zniknęły!
Pośrodku sceny, tam, gdzie przed chwilą prężyły się dwa wielkie koty, stało teraz dwóch magików w czarnych, lamowanych złotem smokingach. Uśmiechali się, jakby po trochu kpili z publiczności.
Pierwszy przemówił wyższy z nich, czyli Danieclass="underline"
– Proszę państwa, nie ma najmniejszych powodów do obaw. Nazywamy się Daniel i Charles, jesteśmy najlepszymi prestidigitatorami świata! Postaramy się to udowodnić. Niech zapanuje magia!
Wśród widzów rozległy się oklaski, krzyki i pohukiwania. Na ten wieczór zaplanowano aż dwa przedstawienia. Każde z nich trwało półtorej godziny. Agenci FBI niezmordowanie krążyli w tłumie. Był z nimi Kyle Craig. Inny oddział agentów czekał na ulicy. Charles i Daniel wykonali kilka efektownych sztuczek, które zatytułowali Hołd dla Houdiniego. Przedstawili także własną wersję Wesołej wdówki Carla Hertza.
Publiczność była zachwycona. Niemal wszyscy wychodzili z klubu pod wrażeniem, zarzekając się, że tu wrócą z rodziną albo przyjaciółmi. To samo działo się po każdym występie Charlesa i Daniela – od jednego do drugiego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
Teraz jednak nadeszła pora na FBI. Po drugim przedstawieniu Charles i Daniel udali się do srebrnej limuzyny, zaparkowanej w zaułku od strony kulis. Po drodze chyba się pokłócili, bo słychać było wyzwiska i głośne narzekania.
Wreszcie srebrzysta limuzyna wyjechała z zaułka. Za nią sunął sznur samochodów FBI. Przejechali przez zatłoczone śródmieście Nowego Orleanu i skierowali się nad jezioro Pontchartrain. Kyle Craig przez cały czas był w kontakcie ze swoimi ludźmi.
Limuzyna stanęła przed jakąś dawną rezydencją, w której trwało huczne przyjęcie. Nad szerokimi trawnikami, wśród dwustu – i trzystuletnich dębów, dudnił rock. Goście krążyli po łagodnym stoku, opadającym aż do ciemnych, połyskujących wód jeziora.
Szofer wysiadł i teatralnym gestem otworzył tylne drzwi samochodu. Agenci federalni wybałuszyli oczy ze zdumienia, gdy z wnętrza wyskoczyły dwa białe tygrysy.
Charlesa i Daniela nie było. Zniknęli.
Rozdział 58
Charles i Daniel zjawili się w małym prywatnym klubie w Abita Springs, w Luizjanie, jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Nowego Orleanu. Było to miejsce, o którym nie wspominano ani w Times-Picayune, ani w żadnym z błyszczących folderów, dostępnych we wszystkich większych i mniejszych hotelach Nowego Orleanu.
Niejaki George Hellenga z wyraźnym entuzjazmem powitał gości. Był dziobaty, miał gęste czarne brwi i ciemne, zapadnięte oczy. Na dodatek nosił barwione szkła kontaktowe, żeby je jeszcze przyciemnić. Chociaż ważył około stu pięćdziesięciu kilogramów, swoje cielsko wtłaczał w czarną skórzaną kurtkę i spodnie kupione w sklepie Big & Tali w Houston. Nisko pokłonił się obu przybyszom i wyznał szeptem, że ich wizyta to prawdziwy zaszczyt.
– I bardzo dobrze – uciął Charles. – Mieliśmy ciężki dzień. Przecież wiesz, po co tu jesteśmy, więc przestań gadać i bierz się do roboty.
W życiu prywatnym poza sceną brał na siebie cały ciężar rozmów, zwłaszcza z takimi żałosnymi prostakami jak George Hellenga. Wspomniany George nisko spuścił głowę i wskazał im drogę na dół. To oni tu rozkazywali, on był jedynie niewolnikiem. Jemu podobni czekali w innych miastach, wprost marząc o tym, aby choć przez chwilę móc służyć swoim panom.
Zeszli po schodach. Daniel uśmiechnął się z zadowoleniem na widok nowego jeńca. Podszedł do niego.
– Przyjechałem – powiedział. – Cholernie miło mi cię poznać. Masz klasę.
Chłopak wyglądał najwyżej na dziewiętnastolatka. Był wysoki – mierzył pewnie z metr osiemdziesiąt – jasnowłosy, krótko ostrzyżony, o szczupłych, zgrabnych kończynach i pełnych ustach, w których błyszczały cieniutkie srebrne kolczyki. Wargi miał karminowe. Urzekające.
– Strasznie się dąsa. Smutno wygląda. Uwolnij go – powiedział Daniel do niewolnika Hellengi. – Jakże nazywa się ów biedaczek?
– Edward Haggerty, panie. Nowicjusz, z Luizjany. Twój uniżony sługa – odparł zapytany, dygocząc jak osika.
Edward był przykuty do ceglanej ściany. Biodra okalała mu srebrna przepaska, miał też na kostce srebrną bransoletę. I nic więcej. Smukły, opalony, sprawiał wrażenie istoty doskonałej.
George Hellenga niespokojnie popatrzył na swojego pana.
– Jak go uwolnię, może uciec.
Daniel wyciągnął ręce do pięknego chłopca i objął go delikatnie, niczym małe dziecko. Pocałował go w policzek, czoło i czerwone usta.
– Nie uciekniesz? – zapytał miękkim i proszącym tonem.
– Nie – cicho odparł chłopiec. – Ja tu się nie liczę. Ty jesteś moim panem.
Daniel uśmiechnął się. To była właściwa odpowiedź.
Rozdział 59
Z samego rana zadzwonił telefon. Niechętnie podniosłem słuchawkę. To był Kyle. Tym samym co zwykle, spokojnym i rzeczowym tonem oznajmił mi, że zeszłego wieczoru Charles i Daniel znikneli. Był wściekły na swoich ludzi. Nigdy nie słyszałem go tak wkurzonego. Jak do tej pory, z Nowego Orleanu nie napłynęły żadne doniesienia o nowej zbrodni. Obaj magicy zjawili się koło szóstej rano w swoim domu, w Garden. Gdzie byli przez całą noc? Co robili? Przecież na pewno coś musieli robić.