Выбрать главу

– Są tutaj tacy, którzy nas nie znają? Jestem Daniel. Tak jak Charles, przyszedłem na świat w San Diego i od dwunastego roku życia zajmuję się czarną magią. Stanowimy doskonały zespół. Znamy ulubioną sztuczkę Houdiniego, zwaną Znikający magik. Znamy Skrzynię mieczy. Wesołą wdówkę Carla Hertza i Kokon DeKolty. Umiem złapać zębami kulę wystrzeloną z magnum. Charles zresztą potrafi to samo. I co? Jesteśmy dobrzy? Chcielibyście teraz być na naszym miejscu?

Odpowiedział mu chóralny okrzyk. Muzyka przycichła. Słychać było jedynie bęben, wybijający rytm melodii.

– Za chwilę obejrzycie popisowy numer, którym Harry Houdini zazwyczaj kończył swoje występy w Paryżu i Nowym Jorku. My dajemy go na otwarcie. To chyba wystarczy za wszelkie komentarze.

Światła zgasły. Scena pogrążyła się w zupełnej ciemności. Jakaś dziewczyna wrzasnęła głośno z wyraźnie udawanym strachem. Rozległy się nerwowe śmiechy. Wszyscy zastanawiali się: co dalej?

Jamilla trąciła mnie łokciem.

– Nic się nie bój. Jestem przy tobie. W razie czego na pewno cię obronię.

– Będę o tym pamiętał. Dzięki.

Na scenie zajaśniały maleńkie jasne punkciki. Były dosłownie wszędzie. A potem zapalono światła. Przez minutę nic się nie działo.

Daniel wypadł zza kulis na ognistym białym ogierze. Od stóp do głów ubrany był na niebiesko – łącznie z cylindrem, który uniósł grzecznie, pozdrawiając zachwyconą publiczność.

– Nieźle, nieźle – z uznaniem mruknęła Jamilla. – Robi wrażenie. Co jeszcze?

Na scenę weszło ośmioro ludzi – mężczyzn i kobiet – w śnieżnobiałych frakach. Wprowadzili dwa białe tygrysy. Show ruszył pełną parą. Rumak stanął dęba, a dwie dziewczyny rozłożyły ogromny azjatycki wachlarz i zasłoniły nim błękitnego jeźdźca. Nie odrywałem oczu od estrady.

– Jezu – szepnęła Jamilla. – Co oni wyprawiają?

– Przecież słyszałaś, zrzynają z Houdiniego. Robią to bardzo dobrze.

Dziewczyny powoli złożyły wachlarz. Daniel zniknął. Zamiast niego, na białym koniu siedział Charles.

– Jeszcze raz: Jezu – powtórzyła Jamilla. – Jak oni to zrobili?

Strój Charlesa, choć nadal czarny, połyskiwał srebrem i złotem. Magik jak mógł, starał się okazać wzgardę publiczności. Oni to jednak uwielbiali. Kochali go. Buchnęły kłęby dymu i głośny jęk zachwytu wydarł się z piersi widzów.

Na scenie zjawił się Daniel. Stał tuż obok Charlesa i pięknego konia. Sztuczka wykonana zaiste po mistrzowsku. Ludzie zrywali się z miejsc i klaskali. Omal nie ogłuchłem od wrzawy i gwizdów.

– To dopiero początek! – krzyknął Daniel. – Najlepsze jeszcze przed wami!

Jamilla popatrzyła na mnie ze strapioną miną.

– Oni są dobrzy, Alex. Wiem, co mówię, bo widziałam Siegfrieda i Roya. Dlaczego występują w takich nędznych klubach? Dlaczego nie pokuszą się o coś więcej?

– Bo nie chcą – odpowiedziałem. – Tu rozglądają się za ofiarami.

Rozdział 62

Tego dnia obejrzeliśmy oba pokazy magii. Chyba najbardziej zdumiewał nas niesamowity spokój i wiara w siebie, okazywane przez Charlesa i Daniela. Tuż po drugim występie obaj wrócili do domu. Z naszych doniesień wynikało, że do rana nigdzie nie wychodzili. Nic z tego nie rozumiałem. Jamilla zresztą także.

Około trzeciej w nocy pojechaliśmy do Dauphine. Pod domem magików przez cały czas warowały dwie grupy federalnych. Byliśmy tym już mocno zmęczeni. Tyle ludzi, środków i wszystko, cholera, na nic.

Chciałem zaprosić Jamillę do siebie, na jeszcze jedno małe piwo, ale w końcu zrezygnowałem. Zbyt wiele spraw miałem teraz na głowie. Może z wiekiem stałem się ostrożniejszy? A może trochę mądrzejszy. Nie, skądże.

Wstałem o szóstej i zrobiłem parę notatek. Dowiedziałem się bowiem kilku rzeczy, o których pewnie wolałbym nie wiedzieć. I nie chodziło o magiczne sztuczki. Podobno w wampirzym świecie teren otaczający rezydencję władcy, regenta lub mistrza zwano domeną albo lennem. Policja nowoorleańska, w porozumieniu z FBI, obstawiła niemal całą dzielnicę Garden, w której mieszkali Daniel Erickson i Charles Defoe.

Dom stał przy LaSalle, w pobliżu Szóstej. Zbudowany z szarego kamienia, mógł pomieścić co najmniej dwadzieścia pokoi.

Wzniesiono go na niewielkim wzgórzu, na podobieństwo zamku, i otoczono grubym zewnętrznym murem. Nikt z nas nie chciał głośno przyznać, że wierzy w wampiry, ale panowało powszechne przekonanie, że to właśnie Charles i Daniel są sprawcami tych potwornych morderstw.

Całe dwa dni spędziłem z Jamillą, obserwując ich dom i lenno. Braliśmy po dwie zmiany naraz – i nic się nie zdarzyło. W takich chwilach najczęściej przypomina mi się scena z Francuskiego łącznika, w której Gene Hackman kuli się na ulicy z zimna, a podejrzany – handlarz narkotyków – w tym samym czasie zjada wykwintny obiad w nowojorskiej restauracji.

Dobrze przynajmniej, że przy LaSalle i w Garden było na co popatrzeć. Tu, od połowy dziewiętnastego wieku, mieściły się rezydencje plantatorów bawełny i trzciny cukrowej. Stuletnie i dwustuletnie domy zachowały się niemal bez szwanku. Większość z nich była biała, lecz znalazłem też kilka w zgoła pastelowych barwach, rodem, wypisz, wymaluj, z basenu Morza Śródziemnego. Tabliczki, wiszące na żelaznych bramach na użytek „wycieczkowiczów”, zawierały najczęściej ciekawostki z życia dawnych właścicieli.

Ja jednak prowadziłem śledztwo, chociaż tuż obok mnie była piękna Jamilla Hughes.

Rozdział 63

W czasie długich godzin, które spędziliśmy razem na LaSalle, okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów. Rozmawialiśmy więc niemal bez przerwy. O czym? O wszystkim: o życiu policjantów, o giełdzie, filmach, gotyku i o polityce. Potem przeszliśmy do spraw bardziej prywatnych. Dowiedziałem się, że Jamilla od szóstego roku życia wychowywała się bez ojca. Po prostu uciekł z jakąś inną. Ja z kolei opowiedziałem jej o swoich rodzicach. O tym, że młodo zmarli. Rak płuc w połączeniu z wódką to zabójcza mieszanka. Do tego jeszcze rozpacz i poczucie krzywdy.

– Przez dwa lata pracowałem jako psychiatra – dodałem. – Prowadziłem regularną praktykę, z tabliczką na drzwiach, i tak dalej. W tamtych czasach moich sąsiadów nie było stać na lekarza. Nie miałem żadnych pacjentów, bo biali nie chodzili do czarnych po poradę. Zaczepiłem się więc w policji. Tylko na próbę. Nie myślałem, że mi się to spodoba, ale po pewnym czasie wsiąkłem. Kiepska sprawa.

– Co cię wciągnęło do tej roboty? – zaciekawiła się Jamilla. Naprawdę umiała słuchać. – Pamiętasz może coś szczególnego? Jakiś wypadek?

– Chyba tak. W mojej dzielnicy, w Southeast, w Waszyngtonie, zastrzelono dwóch ludzi. W policyjnym raporcie napisano, że zginęli, bo mieli jakieś „powiązania z handlem narkotykami”. To oznaczało, że dochodzenie będzie zwyczajną formalnością. W podtekście – że cała sprawa od razu pójdzie ad acta. Tak zresztą bywa do tej pory. Jamilla westchnęła ciężko.

– Tak samo jest w San Francisco. Wszyscy się chwalą swoim intelektem, ale jak tylko dzieje się coś złego, to natychmiast odwracają głowy. Aż mnie skręca, gdy o tym myślę.

– Kłopot w tym, że znałem obu zabitych. Dobrze wiedziałem, że nie byli dilerami. Pracowali w małym sklepie muzycznym. Może czasem palili trawkę, ale nic poza tym.

– Też znam takich.

– Podjąłem śledztwo na własną rękę. Pomógł mi kumpel z policji, John Sampson. Nauczył mnie, że we wszystkich sprawach najlepiej kierować się wyczuciem. Dowiedziałem się, że jeden z zabitych chodził z pewną dziewczyną, która jakoby wcześniej była dziewczyną dilera. Zacząłem kopać nieco głębiej, zupełnie na czują. I wiesz, co się okazało? Że to właśnie ów gangster był podwójnym mordercą. Od czasu gdy rozwiązałem tę zagadkę, odciąłem się od przeszłości. Znalazłem robotę dla siebie. Wiedziałem, że będę w tym dobry, chociażby ze względu na moje wcześniejsze wykształcenie. Lubię porządek – cokolwiek to znaczy.