– Wygląda na to, że masz cholernie uporządkowane życie. Dzieci, babcia, przyjaciele – powiedziała Jamilla.
Nie podjąłem tego tematu. Powód był oczywisty: żadne z nas nie pozostawało w stałym związku; nie miało to nic wspólnego z naszą pracą.
Rozdział 64
Niezwykle rzadko zdarza się zbrodnia chociaż trochę nie przypominająca innych, i jest to jedyny element wnoszący spokój do pracy policjanta. Na ogół wszystko pasuje do schematu i da się porównać do wcześniejszych wypadków. Te morderstwa były jednak całkiem odmienne – pozornie przypadkowe, straszne, trwające już ponad dekadę i czasami różniące się od siebie. Przy początkowym założeniu, że sprawców jest co najmniej kilku, śledztwo okazało się wyjątkowo trudne.
Następnego ranka Kyle wciągnął mnie w poważną rozmowę na ten temat. Był w złym nastroju, więc nic dziwnego, że z utęsknieniem czekałem, aż skończy i pozwoli mi zabrać się do pracy. Po wymianie poglądów i wspólnych narzekaniach mogłem wreszcie dołączyć do Jamilli, jak zwykle warującej w Garden.
Kupiłem pudło krispy kremes i w ten prosty sposób zyskałem sobie dozgonną wdzięczność zarówno Jamilli, jak i wszystkich agentów FBI, obserwujących dom magików. Każdy z nich dostał porządnego pączka. Cały mój zakup zniknął w kilka minut.
– Cholera, że też musieliśmy trafić na domatorów! – mimo woli westchnęła Jamilla pod adresem Charlesa i Daniela.
– Poczekaj trochę. Jeszcze widno. Na pewno wciąż śpią w swoich trumnach – odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. W jej pięknych ciemnych oczach zamigotały wesołe ogniki.
– Niezupełnie. Ten niższy, Charles, całe rano przesiedział w ogrodzie. W ogóle się nie boi słońca.
– Może to Daniel jest wampirem? Udzielnym księciem na tę okolicę? W końcu to on, jak wieść gminna głosi, odpowiada za większość sztuczek.
– Za to Charles niemal pół dnia spędził przy telefonie. Organizował jakąś imprezę. Coś w twoim stylu – dla fetyszystów. Stroje dowolne. Może być skóra albo guma, peleryna albo koronki. Co wybierasz? – spytała.
Roześmiałem się.
– Dżinsy – odparłem z udawaną zadumą – sztruks i trochę czarnej skóry. Mam skórzany pokrowiec na samochód. Może nieco zniszozony, ale nadal wygląda paskudnie.
Teraz ona się roześmiała.
– Wypadłbyś zabójczo w roli czarnego księcia.
– A ty? Masz jakieś ciuchy, o których powinniśmy wiedzieć?
– No cóż… Przyznaję – mam dwie skórzane kurtki, parę szortów i wysokie, jeszcze nie spłacone buty. Pamiętaj, że jestem z San Francisco. Tam dziewczęta wprost muszą nadążać za modą.
– To także dotyczy chłopców.
Minął następny długi dzień. Obserwowaliśmy dom aż do zmroku. Koło dziewiątej zmienili nas federalni.
– Chodźmy coś przegryźć – zaproponowałem.
– Mógłbyś inaczej dobierać słowa – mruknęła. Roześmieliśmy się oboje, lecz troszeczkę nieszczerze.
Nie chcieliśmy odchodzić za daleko od domu magików, więc wybraliśmy Camellia Grill, w River Bend, przy South Carrollton Avenue. Z zewnątrz lokal wyglądał jak mały dom plantatora. W środku okazał się schludnym i przyjemnym barem, z długim szynkwasem, przy którym stały wysokie stołki, przybite do podłogi. Obsługiwał nas szarmancki kelner w śnieżnobiałym kitlu i czarnym krawacie. Zamówiliśmy kawę i omlety. Te ostatnie okazały się wręcz przepyszne, lekkie i puszyste, o wielkości zwiniętej gazety. Jamilla dodatkowo wzięła czerwoną fasolę z ryżem. Skoro już była w Nowym Orleanie…
Bardzo nam smakowało. Nawet kawa okazała się wyśmienita. Dobrze mi było z Jamillą. Może trochę za dobrze? Rozmowa szła nam jak po maśle, a krótkie momenty ciszy zdarzały bardzo rzadko. Jeden z moich przyjaciół mawia, że prawdziwa miłość bywa tylko wtedy, gdy masz kogoś, z kim możesz przegadać całą noc, aż do białego rana. Niegłupie.
– Ciągle nic – mruknęła Jamilla, zerknąwszy na telefon. Siedzieliśmy przy kawie. Słyszałem, że w porze obiadu i kolacji przed Camellią stały kolejki. Na szczęście, trafiliśmy w lukę.
– Jak myślisz, co się tam dzieje w tym wielkim ponurym domu? Co psychopaci robią w wolnych chwilach?
Poznałem ich co najmniej kilku. Nie było ustalonego wzorca.
– Niektórzy są żonaci. Zdaniem żon, tworzą udane związki. Gary Soneji miał córeczkę. Geoffrey Shafer dochował się aż trójki dzieci. Jak to jest, że w pewnej chwili twój mąż, ojciec albo sąsiad okazuje się zimnym mordercą? Nie umiem sobie wyobrazić czegoś potworniejszego. Sęk w tym, że takie rzeczy naprawdę się zdarzają. Sam byłem tego świadkiem.
Kelner dolał nam kawy. Jamilla upiła łyk i odstawiła filiżankę.
– Charles i Daniel cieszą się powszechną sympatią – zauważyła. – Sąsiedzi uważają ich za nieszkodliwych dziwaków, bardzo dbałych – uwaga, tu będzie najlepsze – o dobro miejscowej społeczności. Willa należy do Daniela. Dostał ją w spadku po ojcu, malarzu i ekscentryku. Chodzą słuchy, że Charles jest kochankiem Daniela, lecz z drugiej strony wciąż są widywani w towarzystwie młodych pięknych kobiet.
– Westin mi mówił, że dla wampirów płeć nie ma żadnego znaczenia – odparłem. – Wampirzyce są tak samo groźne. Coś mi tu jednak ciągle nie pasuje. Nie potrafię zapełnić pewnej istotnej luki – a nawet kilku.
– Magiczna podróż biegnie szlakiem zbrodni – przypomniała Jamilla.
– Wiem o tym i wcale nie próbuję podważyć zdobytych przez nas dowodów.
– Ale masz swoje słynne przeczucie.
– Dlaczego „słynne”? Po prostu coś jest nie tak. Martwi mnie, że nie potrafię dotrzeć do sedna. Wciąż nie znajduję odpowiedzi na wiele ważnych pytań. Choćby na takie: dlaczego nagle wyzbyli się czujności? Przez całe lata nikt ich nie mógł złapać, a dzisiaj pod ich domem czeka tłum federalnych.
Dokończyliśmy kawę, ale wcale nie chciało nam się wychodzić. W restauracji było pustawo. Zapełniała się dużo później, po zamknięciu innych lokali. Nikt nas nie wyrzucał, a przed sobą mieliśmy perspektywę dalszego wysiadywania pod domem Charlesa i Daniela.
Jamilla ciekawiła mnie z wielu różnych względów, lecz przede wszystkim chodziło o to, że miała podobne doświadczenia. Równie mocno kochała policyjną robotę. Tak jak ja miała rodzinę i znajomych, a jednak czuła się samotna. Dlaczego?
– Co ci jest? – zapytała, patrząc na mnie z niekłamaną troską. Intuicyjnie wyczuwam dobrych ludzi. Takich jak ona. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.
– Zamyśliłem się – odparłem – ale już jestem z powrotem.
– A gdzie byłeś w czasie tej krótkiej wycieczki?
– We Horencji. To dla mnie najpiękniejsze miasto świata.
– We Florencji – powtórzyła jak echo. – We Włoszech?
– Szczerze mówiąc, myślałem o naszych podobnych życiowych doświadczeniach.
Powoli pokiwała głową.
– Ja też. Co się w ogóle z nami dzieje, Alex? Wciąż powtarzamy te same błędy?
– Wciąż chcemy złapać dwóch morderców. Tu, w Nowym Orleanie. I co ty na to?
Jamilla wyciągnęła rękę i poklepała mnie po policzku.
– O tym także myślałam – powiedziała z zażenowaniem. – Mamy przerąbane.
Rozdział 65
Supermózg widział Crossa, który przed chwilą wysiadł z samochodu. Miał go w zasięgu wzroku.
Alex Cross i piękna Jamilla Hughes wrócili na posterunek po przerwie na obiad. Ciekawe, jak też im się układało? Może zostaną kochankami? To właśnie była skaza na charakterze Crossa – szukał miłości i chciał, żeby go kochano.