A teraz znów znalazł się pod domem Charlesa i Daniela.
Chyba coś gryzło wspaniałego Crossa. A może tylko chciał zażyć nieco ruchu po sutej kolacji i w samotności zastanowić się nad niektórymi aspektami śledztwa? Przecież wiadomo, że w głębi ducha był odludkiem. To tak jak ja, pomyślał Supermózg.
Cudowna rzecz – i niebezpieczna.
Poszedł za Crossem w głąb ciemnej ulicy. Tutejsze domy były skromniejsze i typowe dla tej części Nowego Orleanu.
W powietrzu unosił się odurzający zapach róż, jaśminu i gardenii. Supermózg głęboko zaczerpnął powietrza. Och, jak przyjemnie. Sto lat temu woń kwiatów niwelowała przykry odór bijący z pobliskich rzeźni. Supermózg dobrze znał historię swojego kraju. W ogóle dużo wiedział. Idąc w bezpiecznej odległości za Crossem, od niechcenia myślał o wielu różnych sprawach. Potrafił wykorzystać zebrane informacje.
Słyszał łoskot tramwaju jadącego kilka przecznic dalej, przez St. Charles Avenue. Zgrzytanie kół tłumiło jego i tak ciche kroki.
Spodobał mu się spacer z Crossem. Może to właśnie moja noc? – przemknęło mu przez głowę i od razu poczuł przypływ adrenaliny.
Z wolna doganiał swoją ofiarę. Tak, to na pewno dzisiaj. Tu i teraz.
Miał niewielką nadzieję, że w ostatniej chwili Cross, wiedziony dziwnym instynktem, obejrzy się przez ramię. To byłoby wspaniałe, wzniosłe i głębokie. Pełne ironii. Cross okazałby się godnym przeciwnikiem.
Supermózg przemykał chyłkiem od cienia do cienia. Był już zaledwie parę metrów od Crossa. W mgnieniu oka mógł pokonać dzielącą ich odległość.
Cross zatrzymał się przed starym cmentarzem Lafayette, czyli tak zwanym Miastem Zmarłych. Przez bramę widać było okazałe rodzinne krypty i grobowce.
Supermózg też stanął. Chłonął tę chwilę, sekunda po sekundzie.
Na bramie wisiała tablica z emblematem policji nowoorleańskiej i napisem: Teren patrolowany.
Supermózg podejrzewał, że to nieprawda. A zresztą… W gruncie rzeczy to było bez znaczenia. W nosie miał całą policję, nie tylko z Nowego Orleanu.
Cross rozejrzał się, lecz nie dostrzegł skrytego w mroku przeciwnika. Skoczyć na niego czy nie skoczyć? – rozmyślał morderca. A może doszłoby do walki? To nieważne. I tak by wygrał. Cross westchnął cicho. Ostatni oddech na tej ziemi? Co za metafora!
Cross odwrócił się tyłem do bramy cmentarza i skręcił w boczną ulicę. Wracał na swój posterunek. Szedł do inspektor Hughes.
Supermózg ruszył za nim, ale zaraz zrezygnował. To jednak niewłaściwa chwila. Wyrok na razie został odroczony.
Powód? W uliczce było zbyt ciemno. Zbrodniarz nie mógłby popatrzeć w martwe oczy swojej ofiary.
Rozdział 66
Następny dzień przyniósł niespodziankę. Na pewno nikt się tego nie spodziewał. Mnie to wytrąciło zupełnie z równowagi. Z samego rana zgromadziliśmy się w miejscowej kwaterze FBI na krótką odprawę. Ze trzydzieści osób zasiadło w wielkiej, skąpo umeblowanej sali, z oknami wychodzącymi na błotnistą Missisipi.
O dziewiątej Kyle palnął krótką przemowę do agentów, którzy pełnili służbę przez całą minioną dobę. Potem przeszedł do rozdzielania zadań. Dbał o szczegóły. W takich chwilach był w swoim żywiole. Mówił krótko, rzeczowo i bezbłędnie, spokojnym, lecz rozkazującym tonem.
Kiedy skończył albo myślał, że skończył, czyjaś dłoń wystrzeliła w górę.
– Za pozwoleniem, panie Craig, ani słowem nie wspomniał pan o mnie. Co mam dzisiaj robić?
To była Jamilla Hughes. Nie wyglądała na uszczęśliwioną. Kyle zbierał już swoje notatki. Powoli wsunął plik papierów do dużej czarnej teczki.
– To zależy od doktora Crossa – rzucił, prawie nie podnosząc głowy. – Proszę jego zapytać.
Popatrzyłem na niego z osłupieniem. Faktycznie, czasem bywał oschły, ale nigdy nie zachowywał się w tak nieprzyjemny sposób. To było niepotrzebne.
– Gówno prawda! – Jamilla wstała z krzesła. – Pańska odpowiedź mnie nie zadowala, panie Craig. Nie mówię już o aroganckim i zbyt wyniosłym tonie.
Agenci wybałuszyli oczy. Żaden z nich nie ośmieliłby się dyskutować z Kyle’em. Krążyły plotki, że jest pewniakiem na stanowisko dyrektora. Zresztą powszechnie uważano, że w pełni na to zasługuje. Był sprytniejszy niż niejeden z jego poprzedników – i pracował najciężej z nas wszystkich.
– Nie podważam zasług doktora Crossa – ciągnęła Jamilla – ale to właśnie ja, w Kalifornii, zaczęłam tę całą sprawę. Nie czekam, żeby ktoś klepał mnie po plecach i obsypał pochwałami. Za to uprzejmie dziękuję. Przyjechałam tu jednak po to, by włączyć się do śledztwa. Proszę zatem o trochę szacunku i przydział odpowiednich zadań. Zauważyłam już, niestety, że poza mną jest tylko jedna agentka w całej pańskiej grupie. Przeprosiny mi niepotrzebne – zakończyła i ruchem ręki odrzuciła wszystko, co Kyle mógłby mieć na swoją obronę.
Nie wywarło to na nim większego wrażenia.
– Płeć nie gra dla mnie żadnej roli – odparł. – W tym przypadku jestem podobny do tak zwanych wampirów. Doceniam pani rolę w początkowym etapie dochodzenia, ale jak już wspomniałem wcześniej, odnośnie dalszych zadań musi się pani konsultować z doktorem Crossem. Chyba że woli pani wrócić do domu. To tyle. Dziękuję wszystkim. – Zasalutował swoim ludziom. – Udanych łowów. Mam nadzieję, że dzisiaj nam się powiedzie.
Byłem zupełnie zaskoczony, zarówno jego odpowiedzią, jak i wybuchem Jamilli. Poczułem się nieswojo, kiedy podeszła do mnie po zamknięciu odprawy.
– Ależ on działa mi na nerwy! Grrrr – warknęła, skrzywiła się i pokręciła głową. – Wiem, że czasami mnie ponosi, lecz tym razem na pewno nie miał racji. Coś z nim jest nie tak. I po jaką cholerę się czepia? Dlatego, że pracuję z tobą? – Wzięła głęboki oddech. – Cóż więc robimy, doktorze Cross? Nie porzucę śledztwa z powodu jakiegoś idioty.
– Przepraszam cię za to, co zaszło, Jamillo. Lepiej pomówmy o naszych zadaniach.
– Nie bądź taki protekcjonalny.
– Nie jestem. A ty zejdź z mównicy. Jeszcze nie ochłonęła po sprzeczce z Kyle’em.
– To wróg kobiet – powiedziała. – Możesz mi wierzyć. A poza tym, liczą się dla niego wyłącznie trzy K: konkurencja, krytycyzm, kontrola. To go upodabnia do wielu innych mężczyzn.
– Powiedz mi szczerze, co o nim myślisz? I w ogóle o mężczyznach?
Wreszcie zdobyła się na wątły uśmiech.
– Szczerze i obiektywnie myślę, że ten twój przyjaciel to nadęty dupek, upozowany na twardziela. Jeśli zaś chodzi o pozostałych mężczyzn, to nie kieruję się z góry określoną opinią. Każdy przypadek rozpatruję oddzielnie.
Rozdział 67
Dwa prawdziwe wampiry, we własnej opinii, były nie do pokonania. William i Michael przybyli do Nowego Orleanu. Od pierwszej chwili doszli do wniosku, że to miasto należy do nich. Młodzi książęta, o długich jasnych włosach, w czarnych spodniach, czarnych koszulach i lśniących wysokich butach. Tu, jeśli wszystko pójdzie dobrze, chcieli zakończyć swoją misję. A co mogłoby im w tym przeszkodzić?
William powoli jechał przez French Quarter. Rozglądali się za łupem. Samochód sunął słynnymi ulicami: Burgundy, Dauphine, Bourbon, Royal i Chartres. Zagrzmiała głośna muzyka Readysexgo – Supernatural Blonde, a potem Radio Tokyo.
Wreszcie wysiedli przy Riverwalk i dalej poszli na piechotę. Kiedy skręcili na Marketplace, William myślał, że się porzyga. Tu Banana Republic, tam Eddie Bauer, Limited, Sharper Image, Gap… Tandeta, szmira i głupota dominowały na każdym kroku.