Выбрать главу

– Co chcesz zrobić? – zwrócił się do Michaela. – Tylko popatrz na to bajoro w samym sercu przecudnego miasta.

– Więc zapolujmy na klientów! Chętnie się pożywię w jakiejś przymierzami, choćby w Banana Republic. To całkiem niezły pomysł.

– Nie! – sprzeciwił się William. Chwycił brata za rękę. – Zbyt ciężko obaj harowaliśmy, żeby to teraz zaprzepaścić. Potrzebujemy chwili oddechu.

Nie mogli już więcej zabijać. Przynajmniej nie teraz. Nie tak blisko domu Charlesa i Daniela. Rzeczywiście nadeszła pora na krótki odpoczynek. William pojechał Bonnet Carre Spillway aż do granic Nowego Orleanu. Potem pociągnął dalej, międzystanową numer dziesięć, w głąb prawdziwej Luizjany.

To, czego szukał, znajdowało się mniej więcej godzinę jazdy od miasta. Wspinaczka wprawdzie nie była trudna, lecz przynajmniej miała w sobie posmak ryzyka. Wymagała szczególnej uwagi. Każdy błąd mógł skończyć się upadkiem i śmiercią.

Obaj wybrali najprostszy i zarazem najniebezpieczniejszy sposób wspinania – bez lin, haków i żadnych zabezpieczeń.

– Ale z nas twardziele! – roześmiał się Michael i zawył jak opętany, kiedy dotarli mniej więcej do połowy sześćdziesięciometrowej skały. Twardzielami określano najbardziej zajadłych wspinaczy. Najlepszych – a to pobudzało wyobraźnię braci.

– Są starzy weterani i młodzi śmiałkowie! – odkrzyknął mu William.

– Tak, ale nie ma starych śmiałków! – ryknął śmiechem Michael.

Wspinaczka okazała się o wiele trudniejsza, niż początkowo przypuszczali. Wymagała niezłych umiejętności. Bywało, że szli trawersem, to znów pięli się pionowo w górę, dociskając ciała do skały i korzystając nawet z najmniejszych punktów zaczepienia.

– Jesteśmy nie do pokonania! – krzyczał Michael co sił w phicach. Zapomniał o tym, że był głodny i że rozglądał się za ofiarami. Teraz liczył się tylko wyczyn. Walka o przetrwanie, o władzę nad słabością.

W pewnym momencie stanęli przed koniecznością wyboru. Dotarli bowiem do takiego miejsca, z którego – po paru następnych ruchach – nie było już odwrotu. Na pewno nie tą samą drogą. Mogli iść tylko naprzód, aż do szczytu, albo zawrócić.

– I co ty na to, braciszku? – zapytał William. – Sam decyduj. Zrób, co ci serce dyktuje.

Michael śmiał się tak szaleńczo, że aż musiał oburącz przytrzymać się skały. Spojrzał w dół – prosto w oblicze pewnej śmierci.

– Ani mi w głowie rezygnować! Nie spadniemy, bracie. Nigdy nie spadniemy. Będziemy żyli wiecznie.

Wspięli się na sam szczyt, skąd widać było cały Nowy Orlean. To miasto należało do nich.

– Jesteśmy nieśmiertelni! Nigdy nie umrzemy! – krzyknęli w szum wiatru.

Rozdział 68

Patrzyłem na ogromne i szumiące dęby. Na pękate magnolie i obwisłe, szerokolistne bananowce. Nic innego nie miałem do roboty. Obława trwała. Jamilla z lekka zaczęła się powtarzać. Ja zresztą również. Uśmieliśmy się z tego oboje. Tylne siedzenie samochodu zasłane było gazetami, a zwłaszcza Times-Picayune. Wszystkie już dawno przeczytane, od deski do deski.

– Nie ma żadnych dowodów na to, że Charles i Daniel są mordercami. Wszystko razem to jedna wielka hipotetyczno-teoretyczna bzdura. Widzisz w tym jakiś sens? Bo ja nie. – Jamilla mówiła chyba tylko po to, aby mówić, lecz słuchałem jej z ciekawością. Chcąc nie chcąc, dotknęła sedna. – To się nie zdarza. Nie mogą być aż tak bezbłędni.

Nasz samochód stał cztery przecznice na pomoc od domu przy LaSalle. Od domeny. Gdyby coś się stało, znaleźlibyśmy się tam dosłownie w parę sekund. Ale nic się nie działo. W tym rzecz. Charles i Daniel niemal nie opuszczali swej dwustuletniej posiadłości. Wychodzili najwyżej po zakupy albo do jakiejś ekskluzywnej restauracji w śródmieściu – mieli niezły gust i takież upodobania.

Próbowałem znaleźć jakąś sensowną odpowiedź na pytania Jamilli.

– Nic w tym dziwnego, że nie znaleźliśmy śladów, które wiązałyby ich z dawnymi morderstwami. Przecież oboje dobrze wiemy, że po pewnym czasie wprost nie sposób odtworzyć zeznań i dowodów. Nie rozumiem tylko, dlaczego to samo dotyczy też najświeższych zbrodni.

– Ciągle się nad tym zastanawiam. Mieliśmy świadków w Las Vegas i Charleston. Nikt z nich nie rozpoznał na zdjęciach Charlesa i Daniela. Dlaczego? Gdzie tkwi błąd?

– A może nie działają sami? – westchnąłem. – Może znudziło im się mordowanie wyłącznie na własną rękę?

– Już nie są głodni? Nie chcą krwi ofiar? To niby po co wciąż zabijają? To jakiś symbol lub fragment kultu? A może sami tworzą zupełnie nową mitologię? Na litość boską, Alex, co to za potwory?!

Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, nikt tego nie potrafił. Siedzieliśmy więc w samochodzie, pod domem Charlesa i Daniela, i czekaliśmy na ich posunięcie.

Jak do tego doszło, że znaleźliśmy się aż tutaj? Kto nas tu sprowadził?

Rozdział 69

William uznał to za okropnie śmieszne. O Boże, jakie śmieszne! Wręcz nie do opisania. Spod oka patrzył na tajników czatujących pod gabinetem grozy Charlesa i Daniela. Nie wytrzymał. Niczym udzielny książę, z papierosem w ustach przeszedł się ulicą, butny i zadufany w sobie, nie znający strachu przed nikim i niczym. Był ponad to. Tymczasem Michael uciął sobie drzemkę.

William rozejrzał się, jakby miał nadzieję, że ujrzy któregoś ze znanych i bogatych mieszkańców dzielnicy. Może słynnego Trenta Reznora z Ninę Inch Nails lub jakiegoś palanta z Real World, z MTV?

Przy krawężniku stały dwa lincolny. Ciekawe, czy magicy już wiedzą, że są śledzeni? William uśmiechnął się i pokręcił głową. Chciałby teraz znać myśli Charlesa i Daniela. Byli ostrożni. Jak zwykle. Przez całe lata kroczyli ścieżką zbrodni, nie zostawiając żadnych śladów. I co dalej? Chyba pora spłacić zaciągnięte długi.

Doszedł do najbliższego rogu i skręcił na południe. Większość tutejszych domów miała ganki, gęsto porośnięte dzikim winem. Nagle zobaczył doprawdy wspaniały okaz człowieka. Był to samiec, najwyżej dwudziestojednoletni, bez koszuli, o muskularnym, lśniącym od potu torsie. William przyjrzał mu się z uznaniem. Młodzieniec mył samochód – srebrzyste bmw, jak z filmów z Jamesem Bondem.

Widok jędrnego ciała, ruchliwego gumowego węża i błyszczącego auta podziałał na Williama jak impuls elektryczny. Jednak wziął się w garść i z wolna poszedł dalej.

A potem, tuż przed skrzyżowaniem, spotkał dziewczynę. Miała może piętnaście łat, siedziała na werandzie i głaskała perskiego kota. Była ładna. Nawet bardzo ładna.

Długie ciemne włosy opadały jej na niewielkie piersi. Nosiła krótką kurtkę z imitacji wężowej skóry, skąpą bluzeczkę, nie zakrywającą brzucha, i ciemne obcisłe dżinsy, podkreślające linię bioder. Do tego koliste kolczyki, lśniące srebrem i złotem, pierścionki na palcach u nóg i kolorowe bransoletki. Typowa nastolatka – z tą różnicą, że nie grzeszyła brakiem urody. Przeciwnie, zwalała z nóg swoim widokiem, i na pewno zdawała sobie z tego sprawę.

William przystanął.

– Ładny kot! – zawołał do niej i uśmiechnął się bezczelnie. Uniosła głowę i wówczas zobaczył, że miała takie same przenikliwe zielone oczy jak jej ulubieniec. Obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Niemal poczuł jej wzrok na swojej skórze. Spodobał jej się. Podobał się wielu ludziom, bez względu na wiek i płeć.

– Boisz się? – spytał z uśmiechem. – Bierz, jeśli czegoś pragniesz. I rób tak zawsze. Za tę lekcję nie żądam najmniejszej opłaty.

– Udzielasz nauk? – zapytała, nie schodząc z werandy. – Nie wyglądasz na nauczyciela.

– Sam też jeszcze wiele się uczę.

Miał na nią ogromną ochotę. Była nie tylko piękna, ale też doświadczona, pełna seksu i obdarzona nieomylnym instynktem. Dorosła, pomimo młodego wieku. W przeciwieństwie do innych dziewcząt nie trwoniła urody i talentu. Nie musiała mówić nic więcej, nawet nie musiała się uśmiechać. Wystarczyło mu, że patrzyła.