Podziwiał jej pewność siebie. Był pod urokiem lekko drwiącego spojrzenia zielonych oczu. Z milczącym rozbawieniem patrzył, jak wypinała małe piersi. Przecież, na dobrą sprawę, nie dysponowała żadną inną bronią. Niewiele brakowało, a wdarłby się do domu i dopadł ją od razu, tutaj, na werandzie. Gryzłby, rozlewał krew po czystych, białych deskach…
Nie. Jeszcze nie teraz. Musiał poczekać. Boże, wprost nienawidził takich sytuacji! Chciał być sobą. Chciał wykorzystać swoją siłę, użyczyć jej swojego daru.
Wreszcie, ogromnym wysiłkiem woli, odwrócił się, aby odejść. Wiele go to kosztowało. Nie chciał porzucać pięknej ofiary.
Zza jego pleców dobiegł głos dziewczyny:
– Boisz się? – zapytała z bezlitosnym śmiechem. Wyszczerzył zęby i powoli popatrzył w jej stronę. Zawrócił. Podszedł do niej.
– Masz szczęście – powiedział. – Zostałaś wybrana.
Rozdział 70
Coś wreszcie musiało się wydarzyć. O siódmej rano siedziałem sam w ogródku Cafć Du Monde, po drugiej stronie Jackson Sąuare. Jadłem drożdżówkę posypaną cukrem pudrem i piłem kawę z lekką domieszką cykorii. Patrzyłem na wysokie wieże katedry Świętego Ludwika i słuchałem pohukiwania statków płynących po Missisipi.
Gdybym nie miał pretensji do całego świata, byłby to zapewne całkiem przyjemny poranek. Rozpierał mnie nadmiar energii, której, niestety, nie mogłem na niczym wyładować.
Prowadziłem już trudne i niewdzięczne śledztwa. Tym razem jednak nic nie rozumiałem. Zbrodnie, zapoczątkowane przed jedenastu laty, ciągle pozostawały w sferze tajemnicy. Nikt nie znał motywów, którymi kierowali się mordercy.
W kwaterze FBI czekała na mnie zła wiadomość. Zaginęła pewna piętnastolatka, mieszkająca o kilka ulic od magików. Podejrzewano, że uciekła z domu, aleja miałem złe przeczucia. Od jej zniknięcia minęła już niecała doba.
Wszedłem na górę, na odprawę. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej i zapytać, dlaczego nikt od razu mnie o tym nie zawiadomił. W sali panowało wyczuwalne napięcie. W gruncie rzeczy nie mogło być gorzej. Śledziliśmy dwóch potencjalnych morderców, ale nie mogliśmy ich aresztować. Oni tymczasem, tuż pod naszym nosem, prawdopodobnie dokonali jeszcze jednej zbrodni.
Usiadłem obok Jamilli. Popijaliśmy gorącą kawę i przeglądaliśmy poranne wydanie Times-Picayune. Ani słowa o zaginionej nastolatce. Widać policja nowoorleańska do samego rana czekała, że dziewczyna się znajdzie.
Kyle był zły jak diabli. Po prostu wychodził z siebie. Krążył po sali i prawą ręką nerwowo przeczesywał ciemne włosy. Nie mogłem go za to winić – w końcu całe śledztwo opierało się na współpracy policji i federalnych. Gliniarze w paskudny sposób złamali tę umowę.
– Chociaż raz szczerze podzielam uczucia pana Craiga – powiedziała Jamilla. – Miejscowi się nie popisali.
– Zupełnie niepotrzebnie straciliśmy ładne parę godzin – przytaknąłem. – Co za bajzel! Za chwilę będzie jeszcze gorzej.
– A może to nasza szansa? Ciekawe, czy zdołalibyśmy wejść na dzisiejsze przyjęcie? Co o tym myślisz? Nie zaszkodzi spróbować – szepnęła. – Z tego co wiem o takich balach, wszyscy będą przebrani, prawda? Więc ktoś z nas powinien się tam wkręcić. Trzeba działać. Przecież nie możemy czekać w nieskończoność.
Kyle patrzył na nas od dłuższego czasu.
– Czy możemy przystąpić do odprawy? – spytał podniesionym tonem.
– Pod przewodnictwem pana Craiga – złośliwie szepnęła Jamilla. Co ją tak w nim irytowało? Inna rzecz, że ostatnio naprawdę był dziwny, ale składałem to na karb przemęczenia śledztwem. Coś go gryzło.
– Pogadaj z nim o tym pomyśle – powiedziałem. – Na pewno cię wysłucha. Zwłaszcza teraz, po zaginięciu tej dziewczynki.
– Wątpię. Ale z drugiej strony… Najwyżej mnie wyrzuci.
Popatrzyła na Kyle’a.
– Moim zdaniem, możemy dziś wieczorem wmieszać się w tłum gości i wśliznąć do domu Charlesa i Daniela. Co mamy do stracenia? A może przy okazji znajdziemy zaginioną?
Kyle namyślał się przez moment.
– Zgoda. Zobaczmy, co jest w środku.
Rozdział 71
Takie rzeczy zdarzają się tylko w Nowym Orleanie. Przez część dnia starałem się zdobyć zaproszenia, potem zaś przystąpiliśmy do mierzenia kostiumów. Bal zaczynał się o północy, ale słyszeliśmy, że większość gości przychodzi dopiero przed drugą.
To była dla nas długa noc. Zabawa z wolna zaczęła się rozkręcać, lecz my cierpliwie czekaliśmy jeszcze dwie godziny, zanim dołączyliśmy do tłumu. Mniej więcej połowa gości składała się z młodzieży w wieku studenckim – chociaż widziałem jeszcze młodsze twarze – pozostali byli po trzydziestce. Na podjeździe stawały smukłe limuzyny i inne drogie wozy. Stroje prezentowały się nader malowniczo: obszerne peleryny, cylindry, aksamitne wiktoriańskie suknie, gorsety, laski i tiary.
Wśród wampirów dominowała czerń. Smukłe, niemal bezpłciowe ciała spowite były w aksamit i skórę. Jedynie z rzadka błysnęła gdzieś biała koronka, zdobiąca rąbek czarnej sukni. Kolczyki w uszach, nosie, pępku. Obroże, czarna szminka i gruby makijaż na twarzach mężczyzn i kobiet.
Dosłownie zewsząd spoglądały na mnie krwistoczerwone oczy. Próbowałem omijać je wzrokiem. Z ukrytych w ogrodzie głośników dobiegały dźwięki piosenki pod tytułem Pistol Grip Pump. Kły błyskały na każdym kroku. Lała się sztuczna krew.
Kitka dziewcząt nosiło na szyjach fioletowe lub czarne opaski pewnie po to, by ukryć ślady ukąszenia.
W środku było jeszcze weselej. Goście zwracali się do siebie per „sir Nicholasie”, „panienko Annę”, „baronowo”, „książę Williamie”, „mistrzu Ormson”. Podeszła do nas jakaś posągowa dama i zmierzyła spojrzeniem Jamillę. Miała sztucznie przyciemnioną skórę i nosiła jedynie wąską przepaskę na biodrach. Żelazisty odór zakrzepłej krwi mieszał się z zapachem garbowanej skóry i oleistą wonią zatkniętych na ścianie pochodni.
Jamilla nie okazywała zdenerwowania. Zuch dziewczyna. Ubrana była w krótką obcisłą sukienkę, skórzane buty i czarne pończochy. Wyglądała bardzo seksownie. Czarną pomadkę i skórzane opaski na ręce kupiła w tak zwanym Little Shop of Fantasy, na Dumaine Street. Pomogła mi wybrać kostium: sięgającą podłogi pelerynę, fular, czarne spodnie i buty wysokie do kolan.
Nikt nie zwracał na nas zbytniej uwagi. Przeszukaliśmy cały parter, a potem, wraz z dużą grupą gości, zeszliśmy do piwnicy. Wszędzie płonęły pochodnie. Wokół nas piętrzyły się kamienne ściany. Granitową posadzkę w pewnych miejscach zastępowało zwykłe klepisko. Loch był zimny, wilgotny i oślizły.
– Jezu, Alex – szepnęła mi do ucha Jamilla. Mocno ścisnęła mnie za rękę. – Gdybym sama tego nie widziała, to chybabym nie uwierzyła.
W tym momencie całkowicie podzielałem jej uczucia. Tłumek, otaczający nas w piwnicy, bez przerwy szczerzył długie kły i wyglądał naprawdę groźnie. Wątłe światło biło od pochodni i kandelabrów z żarówkami udającymi świece. Dostrzegłem także kilka ludzkich czaszek, przymocowanych wprost do ściany. Bez wątpienia były prawdziwe.
Tak na wszelki wypadek rozejrzałem się wokół siebie, szukając drogi ucieczki. Okazało się, że to niełatwe. Tłum gęstniał z każdą chwilą. Ogarnęło mnie poczucie klaustrofobii. Ciekawe, czy ktoś dzisiaj umrze? – przemknęło mi przez głowę. Kto?
– Skłońcie się, bo Pan nadchodzi! – zabrzmiało tubalnym basem.