Rozdział 72
W podziemnej krypcie zapanowała pełna napięcia cisza. Miałem niemiłe uczucie, że zaraz zobaczę coś, czego nie powinienem widzieć. W tej samej chwili do piwnicy weszli Daniel Ericksoni Charles Defoe.
Weszli, to mało powiedziane. Raczej wkroczyli, w iście operetkowym stylu, niczym dwaj cygańscy królowie. Wierni poddani z szacunkiem pochylili głowy. Charles i Daniel prezentowali się wręcz znakomicie. Charles był nagi do pasa, ubrany tylko w wąskie czarne spodnie i wysokie buty. Muskularny, wytwarzał wokół siebie dwuznacznie erotyczną aurę. Daniel nosił obcisły czarny surdut, czarne spodnie i czarny jedwabny krawat. Także był nieźle umięśniony, lecz dużo węższy w talii.
Przed nimi, na łańcuchu, prężył się biały tygrys. Jamilla spojrzała na mnie.
– Robi się coraz ciekawiej – szepnęła.
Daniel przystanął i wdał się w rozmowę z kilkoma młodzieńcami. Przypomniałem sobie, że wśród ofiar pierwszych zbrodni nie było kobiet. Tygrys stał zaledwie trzy metry ode mnie. Jaką rolę pełnił w tej ponurej zabawie? Miał być symbolem? Ba, ale czego?
Charles podszedł bliżej i stanął obok Daniela. Coś mu szepnął. Obaj wybuchnęli śmiechem i potoczyli wzrokiem po piwnicy.
Daniel przemówił wreszcie, czystym i donośnym głosem. Miał charyzmę. Od razu widać było, że przywykł do rozkazów.
– Jestem Panem. Cóż za żywotne zgromadzenie! – powiedział. – Czuję energię wypełniającą te pradawne mury. To mnie podnieca.
Przerwał.
– Moc, którą przywołałem, nie zna ograniczeń. Uwierzcie w to. Uwierzcie w siebie. Dzisiejsza noc jest całkiem wyjątkowa. Chodźcie ze mną do następnej sali. Wstąpcie na następny poziom. Niech idą za mną ci, co wierzą – a jeszcze lepiej, niedowiarki.
Rozdział 73
Nigdy nie byłem świadkiem czegoś podobnego. W nabożnym milczeniu rozglądaliśmy się z Jamillą po obszernym lochu oświetlonym elektrycznym światłem. Wokół nas błyskały kły. Biały tygrys wydał groźny pomruk. Przed oczami miałem widok poszarpanego ciała.
Jeśli polujesz na wampira…
Co nas czekało w tej krypcie? Po co to całe zgromadzenie? Kim naprawdę były upiorne stwory, otaczające nas setkami?
Daniel i Charles zajęli miejsca u boku dwóch wysokich i przystojnych młodzieńców, odzianych w czarne szaty. Obaj chłopcy byli niespełna dwudziestoletni. Wyglądali jak młodzi bogowie. Widzowie podeszli bliżej, żeby zobaczyć, co się stanie.
– Oto nowi książęta wampirów! – ogłosił Daniel śmiertelnie poważnym tonem. W ten sam sposób zachowywał się często na scenie. – Złóżcie im pokłon!
– Nasi książęta! – piskliwym głosem zawołała jakaś kobieta w pierwszym rzędzie. – Czarni książęta! Wielbię was!
– Cisza! – huknął Charles. – Zabierzcie stąd tę głupią krowę. Wymierzcie jej odpowiednią karę.
Światła mignęły raz, a potem zupełnie zgasły. Zniknęły płonące pochodnie. Po omacku chwyciłem dłoń Jamilli i przylgnęliśmy do najbliższej ściany.
Nic nie widziałem. Poczułem zimny ucisk w piersi.
– Co się, do diabła, dzieje, Alex?
– Nie wiem. Trzymaj się mnie jak najbliżej.
W ciemnościach zapanował chaos. Rozległy się przeraźliwe krzyki. Ktoś głośno strzelił z bata. Strach i zgroza. Kompletne szaleństwo.
Wyciągnęliśmy pistolety, chociaż i tak na nic się nie przydawały w mroku.
Minęła co najmniej minuta. Wszystko spowijała nieprzenikniona ciemność. Czas dłużył się w nieskończoność. Bałem się, że ktoś mnie dziabnie nożem albo ugryzie.
Gdzieś w oddali zawarczała prądnica. Światła zamigotały, zgasły, zapaliły się i znów zgasły. Po chwili zapaliły się już na stałe.
Kolorowe koła tańczyły mi przed oczami. A potem…
Magicy zniknęli.
– Morderstwo! – ktoś krzyknął. – Boże, obaj nie żyją!
Rozdział 74
Przepchnąłem się przez wystraszony dum. Ludzie rozstępowali się przede mną, nie stawiając oporu. Wreszcie zobaczyłem ciała. Dwaj młodzieńcy w czarnych powłóczystych szatach leżeli martwi na podłodze. Mieli poderżnięte gardła. Krew rozlała się wokół nich szeroką kałużą. A gdzie Charles i Daniel?
– Policja! – zawołałem głośno. – Proszę ich nie dotykać. Cofnąć się.
Kilkoro gości usiłowało chyłkiem zbliżyć się do trupów. Łaknęli krwi? A więc to była tylko część rytuału? Ślad prowadzący do potwornych zbrodni?
– Nie ma obawy! – rozległ się czyjś okrzyk. – Jest ich tylko dwoje!
– Ale będziemy strzelać – powiedziała donośnie Jamilla.
– Jazda, do tyłu! – wrzasnąłem głośniej. – Gdzie się podzieli Charles i Daniel?
Groźny tłum wciąż sunął w naszą stronę, więc strzeliłem na postrach. Huk zadudnił echem pod powałą krypty. Znów wybuchła panika. Goście pchali się do drzwi, jeden przez drugiego. Nie mieli jednak szans ucieczki, bo na zewnątrz czekali federalni.
Pobiegliśmy z Jamillą do następnego lochu i wypadliśmy na wąski korytarz. Paliły się tu tylko świece. Charles i Daniel uciekli tędy, gdy zapadły egipskie ciemności. Znali ten dom jak własną kieszeń.
Po obu stronach mrocznego tunelu ciągnęły się maleńkie cele. Przypominało mi to dawne katakumby. Wszystko pełne pajęczyn i wilgoci. Straszne.
– Jak tam? W porządku? – zerknąłem na Jamillę.
– Na razie tak – odpowiedziała, strzelając na boki oczami – ale ciarki chodzą mi po plecach.
Usłyszałem głos Kyle’a. Wołał nas. FBI wdarło się do piwnicy.
– Co się tam dzieje, Alex? Widzisz coś?
– Jeszcze nie. Charles i Daniel zwiali pod osłoną mroku. Nie pozostało po nich ani śladu.
Posuwaliśmy się powoli, sprawdzając każde pomieszczenie. Większa część piwnicy pełniła rolę magazynu. Niektóre lochy były całkiem puste, smętne i wilgotne, niczym stare grobowce. Wręcz demoniczne, pomyślałem. Upiorne jak cholera.
Kopnąłem następne drzwi. Zajrzeliśmy do środka. Jamilla jęknęła głucho i otworzyła usta w bezgłośnym okrzyku.
– Jezu, Alex! – szepnęła. – Co to wszystko znaczy?! Objąłem ją za ramiona. Sam nie wierzyłem własnym oczom.
Broniłem się przed tym widokiem. Poczułem, że kolana się pode mną uginają.
Charles i Daniel leżeli na podłodze. Zostali zamordowani. Nie mogłem wydobyć głosu. Kyle wszedł zaraz po nas, nie mówiąc ani słowa.
Podszedłem bliżej, chociaż wiedziałem, że obaj na pewno nie żyją. Ktoś poderżnął im gardła. Oprócz tego widziałem głębokie ślady zębów.
Kto zatem był teraz Panem?
Część 4
Łowy
Rozdział 75
Następnego dnia po południu Jamilla musiała wracać do San Francisco. Wcale nie ukrywała, że czuje się rozbita i zmęczona. Odwiozłem ją na lotnisko. Przez całą drogę rozmawialiśmy tylko o morderstwach. To zakrawało już na obłęd.
Ubiegła noc zmieniła wszystko. Niemal na naszych oczach ktoś zabił głównych podejrzanych. Po sprawcach tych przeokropnych zbrodni można było spodziewać się wszystkiego. Zabójcom może brakowało sprytu, lecz wciąż nas czymś zaskakiwali.
– Dokąd teraz pojedziesz, Alex? – zapytała, kiedy skręciłem na lotnisko.
Roześmiałem się.
– To niby ja wyjeżdżam?
– Daj spokój. Przecież wiesz, o czym mówię.
– Dzień lub dwa zostanę tutaj, zobaczę, czy się na coś przydam. Wszyscy goście – a przynajmniej ci, których złapano – znaleźli się pod kluczem. Czekają na przesłuchanie. Ktoś z nich powinien coś wiedzieć.
– Pod warunkiem, że w ogóle skłonisz ich do mówienia. Może w tej sytuacji policja Nowego Orleanu będzie współpracować? Do tej pory się ociągali.