Popatrzyłem na nią z uśmiechem.
– Wiesz, jacy są gliniarze. Czasem potrafią być uparci. Może to potrwa nieco dłużej, lecz dostaniemy wszystko, czego chcemy. Pewnie dlatego Kyle woli mieć mnie przy sobie.
Naburmuszyła się, słysząc imię „Kyle”. W gruncie rzeczy nie chciała wyjeżdżać.
– Cholera, że też muszę teraz wracać do domu! Nie zostawię tej sprawy w połowie. Tim pisze właśnie do Examinera nowy artykuł o zbrodniach w Kalifornii. A może jednak faktycznie wszystko tam się zaczęło? Pomyśl nad tym.
– Jedenaście lat temu, może wcześniej – rzekłem z zadumą. – Kto zabijał? Daniel Erickson i Charles Defoe? Czy ktoś inny? To jakaś forma kultu?
Jamilla rozłożyła ręce.
– Nie mam pojęcia! – przyznała. – Pustka w głowie. Postanowiłam, że prześpię cały lot, żeby odpocząć.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Spytałem ją o Tima.
– To tylko dobry kumpel – usłyszałem w odpowiedzi. Uścisnęliśmy sobie ręce przy stanowisku odpraw American Airlines. Jamilla pochyliła się i cmoknęła mnie w policzek.
Lekko objąłem ją za szyję. Staliśmy tak kilka sekund. To było bardzo miłe. W wyjątkowo krótkim czasie wspólnie przeżyliśmy wiele dobrego i złego. Razem narażaliśmy życie.
– Kochany Alex – powiedziała. – Wzór męskiego honoru. Dzięki za krispy kremes i za wszystko inne.
– Zadzwoń czasem – odparłem. – Dobrze?
– Oczywiście. Możesz na mnie liczyć. Na pewno cię nie zawiodę.
A potem odwróciła się i odeszła w głąb hali odlotów zatłoczonego międzynarodowego dworca lotniczego w Nowym Orleanie. Już za nią zatęskniłem. Myślałem o niej jak o najbliższej przyjaciółce.
Przez chwilę spoglądałem za nią, a później wróciłem do biura FBI i rzuciłem się w wir roboty. Jeszcze raz przejrzałem wszystkie notatki, które zrobiliśmy z Kyle’em. Potem we dwóch przeczytaliśmy to znowu od początku, aby naocznie się przekonać, że tkwimy po uszy w gównie. Zgadzaliśmy się co do jednego – że praktycznie nie ma żadnego wyjaśnienia, co naprawdę się stało z Charlesem i Danielem. Tego nikt nie wiedział. Nikt nie chciał złożyć zeznań – a może nikt nic nie widział?
– Mordercy chcieli nam pokazać, że mają nad nami władzę. Nad wszystkimi. Że są lepsi pod każdym względem, fizycznym i psychicznym. Że nie znają strachu – powiedziałem. Prawdę mówiąc, wcale nie byłem tego pewny. Po prostu myślałem na głos.
– Całe zdarzenie przypominało magiczną sztuczkę – odparł Kyle. – Moim zdaniem, nieprzypadkowo. Co o tym sądzisz, Alex? Widzisz tu powiązania z magią?
– Owszem, ale nie w kategorii „sztuczki”. Daniel i Charles nie żyją. Oprócz nich zginęło jeszcze wielu ludzi. Ciągnie się to latami.
– Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. To właśnie chciałeś powiedzieć?
– Tak. I wcale mi się to nie podoba.
Rozdział 76
Pracowałem do późnej nocy. Nie znalazłem niczego nowego. Koło dziewiątej zaczęła doskwierać mi samotność; czułem się lekko rozdrażniony. Zadzwoniłem do domu, ale nikogo nie zastałem. Z początku trochę mnie to zaniepokoiło, lecz potem przypomniałem sobie, że właśnie dzisiaj były urodziny ciotki Tii. Nana musiała pojechać z dziećmi do nowego domu ciotki, w Chapel Gate, na północ od Baltimore.
Nie kupiłem jej nawet prezentu. Szlag by trafił. Skończony dureń. Tia nigdy nie zapominała o moich urodzinach, nawet wtedy, gdy jako mały chłopiec przeprowadziłem się do Waszyngtonu. Wówczas podarowała mi zegarek, który nosiłem do tej pory. Zadzwoniłem do Maryland i oczywiście musiałem chwilę porozmawiać z gośćmi. Ze śmiechem namawiali mnie, żebym wpadł na przepyszne ciasto, pytali się, gdzie jestem i kiedy wracam do domu.
Nie miałem dla nich zbyt pocieszających wieści.
– Wrócę, jak tylko mi się uda – powiedziałem. – Tęsknię za wami. Zamiast tu siedzieć, wolałbym teraz być z wami, na przyjęciu.
W drodze do hotelu postanowiłem raz jeszcze zajrzeć do willi zamordowanych magików. Co mnie właściwie tam ciągnęło? Sam nie wiedziałem. Czy popadłem w obsesję na punkcie zbrodni? Przed bramą stało dwóch miejscowych policjantów. Wyglądali na mocno znudzonych. Żaden z nich na pewno nie cierpiał na obsesję.
Pokazałem im legitymację i przepuścili mnie do środka. Nie ma sprawy, doktorze Cross.
Miałem ledwo uchwytne przeczucie, że przeoczyliśmy coś bardzo ważnego. Ekipa śledcza przesiedziała tu kilka godzin. Ja zresztą także. Nie znaleźliśmy niczego konkretnego. Lenno. Domena. Ten stary dom emanował złe fluidy. Może przydałby mi się jakiś talizman?
Przeszedłem przez ogromną, bogato zdobioną sień i wszedłem do salonu. Moje kroki rozbrzmiewały echem po pustych pomieszczeniach. Wciąż się zastanawiałem, co przegapiliśmy. Ściślej: co ja przegapiłem?
Główna sypialnia znajdowała się na piętrze, nad schodami. Nic się w niej nie zmieniło od czasu, kiedy tu byłem przedtem. Po jakie licho więc wróciłem? Wielki otwarty pokój wypełniony był mrocznymi obrazami. Niektóre z nich wisiały na ścianach, ale większość stała podparta na podłodze. Magicy sypiali w łóżku, a nie w trumnach, które znaleźliśmy w lochach.
Jeszcze raz przetrząsnąłem szafę. W pewnej chwili trafiłem na coś, czego na pewno przedtem tu nie było. Co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wśród butów leżały dwie miniaturowe lalki, przedstawiające Charlesa i Daniela.
Miały głębokie „rany” na szyi, twarzy i piersiach. W tych samych miejscach, co na zwłokach.
Kto podłożył te wstrętne zabawki? Co właściwie miały oznaczać? Co się działo w Nowym Orleanie? Kto zakradł się do tego domu po opieczętowaniu? Miałem szczerą ochotę zadzwonić do Kyle’a. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem.
Nie chciałem sam, w dodatku nocą, wracać do podziemi. Byłem tu jednak, więc postanowiłem udać się na szybki obchód. Przecież na zewnątrz stało dwóch policjantów.
Co nam uniknęło?
Od jedenastu lat trwała seria okrutnych i gwałtownych morderstw.
Ktoś zabił dwóch głównych podejrzanych.
Ktoś podrzucił lalki w ich pokoju.
Zszedłem na dół i wkroczyłem w pajęczą sieć korytarzy, rozciągającą się na wszystkie strony. Nowy Orlean leży prawie dwa metry poniżej poziomu morza. W podziemnych przejściach i piwnicach panowała wieczna wilgoć. Krople wody zbierały się na murach.
Coś zaszurało, więc się zatrzymałem. Usłyszałem jakby echo kroków. Sięgnąłem do kabury wiszącej pod pachą i wydobyłem glocka.
Nasłuchiwałem czujnie. Nic. Znowu szuranie.
Myszy lub szczury, pomyślałem. Pewnie jedno i drugie. Na pewno.
Coś mi kazało iść dalej. Przecież musiałem kontynuować śledztwo. Nie mogłem tak po prostu odejść. Co chciałem sobie udowodnić? Że się nie boję? Że nie jestem podobny do ojca, który stchórzył przed własnym życiem?
Szedłem powoli, krok za krokiem, nasłuchując najdrobniejszych dźwięków.
Słyszałem kapanie wody gdzieś w mrocznym tunelu.
Wyciągnąłem z kieszeni stare zippo i zapaliłem kilka pochodni wiszących na kamiennym murze. Mimowolnie oczami wyobraźni widziałem rany na ciałach ofiar. Ślady ugryzień. Trupy Charlesa i Daniela. Siebie samego pogryzionego przez szaleńca z Charlotte. „Teraz już należysz do nas”.
Skąd to zło, ogarniające coraz większe połacie kraju?
Co kierowało mordercami?
I gdzie teraz oni się ukryli?
Nie usłyszałem ich, jak nadchodzili. Nie dostrzegłem żadnego ruchu.
Ktoś mnie uderzył – dwa razy. Napastnicy w ułamku sekundy wyłonili się z ciemności. Jeden zaatakował mnie w twarz i szyję. Drugi rzucił się do kolan. Działali zespołowo. Razem.
Z głuchym jękiem jak długi runąłem na ziemię. Dech mi zaparło. Na szczęście upadłem na tego, który mnie trzymał za nogi. Usłyszałem suchy trzask, jakby pękającej kości. Potem wrzask. Wyzwoliłem się z objęć napastnika.