Zerwałem się na równe nogi, ale drugi wciąż siedział mi na karku. Gryzł mnie. Jezu, tylko nie to!
Zakląłem i rzuciłem się plecami na ścianę. Jeszcze raz. Co to za szaleńcy? Co za pijawka siedziała mi na ramionach?
Sukinsyn wreszcie mnie puścił. Odwróciłem się na pięcie i wyrżnąłem go prosto w głowę kolbą pistoletu. Poprawiłem solidnym lewym sierpowym. Zwalił się jak wór mąki.
Dyszałem ciężko, rozgrzany walką. Obaj się nie ruszali. Wymierzyłem do nich z pistoletu i zapaliłem jeszcze jedną pochodnię. Tak już lepiej. Światło zawsze pomaga.
Zobaczyłem chłopaka i dziewczynę, mniej więcej siedemnastoletnich. Oczy niczym czarne dziury. Chłopak musiał mierzyć ponad metr osiemdziesiąt.
Miał na sobie biały podkoszulek z napisem „Marlboro Racing First to Finish” i czarne, workowate, mocno poplamione dżinsy.
Dziewczyna była dużo niższa, szeroka w biodrach. Miała ufarbowane na czarno włosy, przetykane rudymi pasemkami i błyszczące od brylantyny.
Potarłem ręką po karku i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie zostałem pogryziony. Nie popłynęła ani odrobina krwi.
– Aresztuję was! – krzyknąłem do leżących. – Cholerni krwiopijcy.
Rozdział 77
Wampiry? Tak należało nazwać te straszydła?
Mordercy? Skrytobójcy?
Dziewczyna nazywała się Annę Elo, a chłopak – John „Jack” Masterson. Do niedawna uczyli się w liceum katolickim w Baton Rouge, lecz pół roku temu uciekli z domu i szkoły. Oboje mieli po siedemnaście lat. Dzieciaki.
Tego samego dnia przesłuchiwałem ich przez trzy godziny plus dodatkowo cztery następnego ranka. Elo i Masterson nie chcieli z nikim gadać. Nie powiedzieli ani słowa. Wciąż nie wiadomo było, jak weszli do domu magików ani dlaczego mnie zaatakowali. Nie wiedziałem nawet, czy to właśnie oni podrzucili do szafy tajemnicze lalki.
Sztywno siedzieli w izbie przesłuchań, za prostym drewnianym stołem, i tępo patrzyli w przestrzeń. Zawiadomiliśmy ich rodziców. Z nimi także nie chcieli rozmawiać. Jedynie Annę w pewnej chwili powiedziała do ojca:
– Pieprz się.
Ciekawe, czy kult wampirów zaspokajał wszystkie jej potrzeby? Czy stanowił remedium na złość i gniew?
W tym samym czasie w sąsiednich pomieszczeniach przesłuchiwano uczestników tragicznego balu. Większość z nich na co dzień miała „zwykłą pracę” w Nowym Orleanie. Byli wśród nich barmani i kelnerki, recepcjoniści, informatycy, aktorzy, a nawet nauczyciele. Wielu bało się, że ich wampirze alter ego szybko wyjdzie na jaw, więc zeznawali bez oporów. Niestety, nikt z nich nie wiedział nic nowego o Charlesie i Danielu ani o morderstwach.
To była ciężka noc. W przesłuchaniach uczestniczyło ponad dwudziestu policjantów z miejscowego wydziału zabójstw i agentów FBI. Wymienialiśmy między sobą notatki i życiorysy aresztowanych. Staraliśmy się wyłapać każdą niekonsekwencję. Ujawnialiśmy oczywiste kłamstwa. Sporządziliśmy także listę świadków, którzy – naszym zdaniem – najłatwiej ulegali presji. Zmienialiśmy się podczas zeznań. Odsyłaliśmy ich do celi tylko po to, żeby zaraz wezwać, zanim zdążyli zasnąć. Przypieraliśmy ich do muru.
– Brakuje nam solidnych gumowych pałek – mruknął jeden z tajniaków, gdy czekaliśmy na Annę Elo, po raz szósty wyciągniętą z celi. Nabywał się Mitchell Sams, był Murzynem po pięćdziesiątce. Gruby, twardy, skuteczny oraz cyniczny jak diabli.
Przyprowadzono Annę Elo. Poruszała się jak lunatyczka albo zombi. Ciemne oczy okalały głębokie cienie. Na jej opuchniętych ustach widniała zakrzepła krew.
Sams podszedł do niej.
– Witaj, ślicznotko. Miło mi znowu widzieć twoją bladą gębę. Wyglądasz chujowo. Potraktuj to jako komplement. Kilku twoich kolesi, łącznie z twoim chłopakiem, pękło dzisiejszej nocy i zaczęło sypać.
Dziewczyna odwróciła głowę i pustym, nieruchomym wzrokiem popatrzyła na ceglaną ścianę.
– Nie dam się nabrać na takie kłamstwa – powiedziała. Uciekłem się do pomysłu, który przyszedł mi do głowy już jakąś godzinę temu. Przed rozmową z Annę wypróbowałem go na kilku innych aresztantach.
– Wiemy o nowym Panu – oznajmiłem rzeczowym tonem. – Wrócił do Kalifornii. Nie ma go tutaj. Ani ci nie pomoże, ani cię nie skrzywdzi.
Dziewczyna złożyła ręce i przygarbiła się na krześle, ale jej twarz pozostawała nadal bez wyrazu. Na jej ustach pojawiły się krople krwi. Prawdopodobnie znów je przygryzła.
– Kto wierzy w te pieprzone oszustwa? Ja nigdy nie uwierzę.
W tym momencie do pomieszczenia wpadł jeden z detektywów. Miał rozbiegany wzrok, dwudniowy zarost na brodzie i policzkach i ciemne plamy potu pod pachami jasnoniebieskiej koszuli.
– Popełniono kolejne morderstwo – rzucił do Samsa. – Takie samo jak przedtem.
Annę Elo zaklaskała powoli, w jednostajnym rytmie.
– To świetnie – powiedziała.
Rozdział 78
Sam pojechałem na miejsce zbrodni. Miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś odległym i nierealnym. Tryby w mojej głowie obracały się wolno, z niesłychaną precyzją. Zadawałem sobie pytanie: dokąd nas to wszystko zaprowadzi? Nie znałem odpowiedzi. Byłem zupełnie przybity.
Dom okazał się właściwie dawną przybudówką do okazałej rezydencji. Z balkonikiem na pierwszym piętrze na pierwszy rzut oka przypominał miły pensjonat. Wokół rosły magnolie i bananowce. Nie brakowało też żelaznego płotu, jaki widziałem wszędzie we French Quarter.
Na miejscu zgromadziła się już połowa policji nowoorleańskiej. Stało też kilka karetek z jaskrawo migającymi światłami. Dziennikarze przybyli równo z nami. Wiadomo, nocna zmiana.
Detektyw Sams zjawił się parę minut przede mną. Spotkaliśmy się w korytarzu na piętrze, przed sypialnią, w której dokonano mordu. Dom zbudowano z wielką dbałością o szczegóły – starannie dekorując sufity, balustrady, drzwi i podcienia. Właściciel – albo właścicielka – kochał swoje lokum i lubował się w folklorze. Zwłaszcza w Mardi Gras. Wszędzie na ścianach wisiały pióra, dzioby, kostiumy i kolorowe maski.
– Źle to wygląda – powiedział Sams. – O wiele gorzej niż zwykle. Ofiarą padła policjantka z wydziału narkotyków, Maureen Cooke. Trochę nam pomagała w sprawie Charlesa i Daniela. Jak zwykle, brakowało rąk do pracy.
Zaprowadził mnie do sypialni. Pokój był mały, ale przytulny, z błękitnym jak niebo sufitem. Ktoś mi kiedyś wspominał, że właśnie taki kolor wprowadza w błąd owady.
Maureen Cooke była ruda, szczupła i wysoka, mniej więcej po trzydziestce. Zwisała głową w dół z żyrandola. Paznokcie miała pomalowane na czerwono. Mordercy rozebrali ją do naga. Pozostawili tylko delikatną srebrną bransoletkę.
Krwawe ślady znaczyły jej całe ciało, lecz żadnych plam nie zobaczyłem ani na podłodze, ani gdzie indziej.
Podszedłem do niej.
– Przykre – szepnąłem pod nosem. Ot, zgasło ludzkie życie. Zginęła jeszcze jedna policjantka.
Spojrzałem na Mitchella Samsa. Wyraźnie czekał, aż coś powiem pierwszy.
– To nie musieli być ci sami sprawcy – oznajmiłem, potrząsając głową. – Ślady ugryzień są inne, bardziej powierzchowne. Coś się zmieniło.
Odszedłem na bok i obejrzałem cały pokój. Dostrzegłem kilka starych fotografii E.J. Bellocqa z cyklu Prostytutki ze Storyville. Dziwna kolekcja, ale pasująca do policjantki z wydziału narkotyków. Nad samym łóżkiem wisiały dwa chińskie wachlarze. Pościel była zmięta, jakby ktoś tu nocował. A może nikt nie posłał jej już od wczoraj?
Ktoś zadzwonił na moją komórkę. Kciukiem wdusiłem klawisz połączenia. Miałem zdrętwiałe ręce i byłem bardzo śpiący.