Tygrysa nadal nie widziałem, ale wyobrażałem sobie trzydzieści zębów w jego paszczy. Dokładnie pamiętałem rany na ciałach ofiar w parku Golden Gate.
Ktoś krzyknął. Ktoś był w tunelu. Głos dochodził zza moich pleców.
– Alex? Gdzie jesteś? Alex?
Jamilla była coraz bliżej. Powoli wypuściłem oddech.
– Nie ruszaj się – wyszeptałem. – Nic nie rób. Tutaj jest tygrys.
Sam nadal stałem jak skamieniały. Nie wiem nawet, czy w tamtej chwili umiałbym się ruszyć. Zachodziłem w głowę, czy tygrys też był przerażony? Był tu Pan? Dwaj bracia? A może ktoś zupełnie inny?
– Alex?
To Kyle. Mówił szeptem, ale skoro ja go słyszałem…
– Stój tam, gdzie jesteś, Kyle. Posłuchaj mnie. Jeżeli nie chcesz mojej śmierci, to nie wykonuj żadnych niepotrzebnych ruchów.
Wszystko wydarzyło w ciągu paru sekund.
Niespodziewanie tygrys na mnie skoczył. Z pełną szybkością? Może z niepełną? W każdym razie cholernie szybko. Niczym cień – smuga futra.
Znienacka zjawił się w kręgu światła rzucanego przez latarkę. Przedstawiał sobą straszny widok: napięte mięśnie, zabójcza szybkość, błyszczące zęby i szeroko rozstawione gorejące oczy. Pędził ku mnie jak zabójczy pocisk.
Jego potężne, wyprężone cielsko znamionowało niespożytą siłę. Zdawał się frunąć jakiś metr nad ziemią, jakby był nie do powstrzymania.
Nie miałem czasu i miejsca na popełnienie błędu. Nie zdążyłem pomyśleć, co chcę zrobić. To się po prostu stało. Szarpnąłem za spust pistoletu. Oddałem trzy szybkie strzały. Zdawało mi się, że celowałem w łeb i tułów.
Na kocie to nie zrobiło żadnego wrażenia. Nawet nie zwolnił. Moje kule go nie powstrzymały. Zatem nie miałem czym się bronić, dokąd uciekać i gdzie się schować.
Tygrys wpadł na mnie i przewrócił jak szmacianą lalkę. Czekałem, aż potężne szczęki zacisną się na moim ciele i pogruchoczą kości. Chyba krzyczałem. Naprawdę nie wiem, co się wówczas stało. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Nawet odrobinę.
Kot pobiegł dalej! To było zupełnie bez sensu. Nic już nie rozumiałem. Gdzieś w głębi tunelu rozległ się donośny łoskot. Zwierzę runęło na ziemię. Zastrzeliłem tygrysa.
Rozdział 90
– Cholera! A niech to szlag! – wyrwało się Jamilli. A potem się uśmiechnęła. – Jezu, zupełnie w to nie wierzę.
Popatrzyła na olbrzymie i groźne zwierzę, które chciało mnie zabić i samo zginęło.
Obok niej stał Kyle. Podszedłem do nich sztywno, na zdrętwiałych nogach. Tygrys leżał skręcony, w poprzek wąskiego tunelu. Nie ruszał się. Już nigdy się nie poruszy.
– A gdzie są nasi Zagubieni Chłopcy? Gdzieś tam dalej? – zapytał Kyle. – Widziałeś Pana?
– Nie widziałem niczego oprócz śladów i kota. Chodźmy – wykrztusiłem.
Tunel okazał się o wiele dłuższy, niż początkowo przypuszczałem. Nie wiedziałem, dokąd prowadzi. W stronę szosy? Na wzgórza? Czy do Pacyfiku?
– Moi ludzie patrolują całą okolicę w promieniu pół kilometra – odezwał się Kyle. – Niestety, musieliśmy się mocno rozproszyć. To mi się wcale nie podoba.
Nic nie odpowiedziałem. Wciąż jeszcze byłem roztrzęsiony i w nie najlepszej formie po przygodzie z tygrysem. Serce dudniło mi jak pompa nastawiona na cały regulator. Pewnie pozostawałem w szoku.
– Alex? – rozległ się głos Jamilli. – Słyszysz nas? Wszystko w porządku?
– Zaraz dojdę do siebie. Dajcie mi małą chwilę. Idźmy dalej.
Wkrótce zobaczyliśmy maleńką plamkę światła na końcu tunelu. To było pocieszające. Ale gdzie wyjdziemy?
– Nie wiem, jak to daleko – przyznałem – ani co jest przed nami.
Otarłem się o coś nogą. Potem ramieniem. Odskoczyłem jak oparzony, dygocząc na całym ciele. To była tylko jakaś klapa, stercząca ze ściany. Niby nic takiego, ale porządnie się wystraszyłem.
A potem dostrzegłem fragment krajobrazu: dwa cyprysy przygięte na wietrze i plamę szarego nieba.
Mieliśmy do pokonania jeszcze jakieś czterdzieści metrów. Najtrudniej zawsze się wedrzeć na terytorium wroga. Tym razem niebezpieczeństwo czaiło się przy wyjściu z ciemnego tunelu.
Odwróciłem się do Jamilli i Kyle’a.
– Pójdę pierwszy – szepnąłem.
Strzelałem dużo lepiej od Kyle’a i byłem silniejszy od Jamilli. Przynajmniej tak mi się zdawało. A poza tym, w ostatnich latach wszystko kończyło się w ten sam sposób. Gary Soneji, Casanovą, Geoffrey Shafer, a teraz bracia Alexander wraz ze swoim Panem… Zawsze lazłem gdzieś pierwszy. Po co to robię? Jak długo wytrzymam?
– Nie zapominaj, że to zwykli ludzie – powiedziała Jamilla. – Też krwawią i umierają.
Chciałem wierzyć, że miała rację. Cichaczem, szybko pomknąłem naprzód. Przystanąłem przy samym wylocie. Wziąłem głęboki oddech. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia… Dalej, na spotkanie wielkiego, groźnego świata.
Nie wiem dlaczego, ale wypadłem na światło dzienne z opętańczym wrzaskiem. Krzyczałem ile sił w płucach. A może wiem? Po prostu bałem się dwóch wariatów, obłąkanego kultu i ich Pana. Może krwawili, ale na pewno nie byli ludźmi. Nie byli podobni do nas.
Znalazłem się w małej kotlinie ze wszystkich stron otoczonej niskimi wzgórzami. Nikogo nie zobaczyłem. Żadnych śladów czyjejś obecności. A przecież ktoś musiał być w tunelu. Ktoś zaprowadził tam tygrysa.
W ślad za mną wyszli Jamilla i Kyle. Na ich twarzach widniało głębokie rozczarowanie, zmieszane z grozą i zmęczeniem.
Wtem usłyszałem jakiś dźwięk.
Zza wzgórza wyjechała czarna furgonetka. Gnała wprost na mnie. Miałem wybór: albo z powrotem skoczyć do tunelu, albo odważnie stawić czoło jasnowłosym mordercom. Siedzieli w środku. Widziałem ich przez przednią szybę.
Nie poruszyłem się ani o centymetr.
Rozdział 91
Twarze morderców było wyraźnie widać za grubą szybą. Uniosłem broń i wycelowałem. Kyle i Jamilla zrobili to samo. Czarny ford pędził w naszą stronę, jakby zmuszając nas do strzału.
Więc strzeliliśmy. Szyba pokryła się siecią drobnych pęknięć. Kule zabębniły o maskę i dach samochodu. Huk wystrzałów łomotał mi w uszach. Czułem gryzący zapach prochu.
Furgonetka naraz stanęła, a potem zaczęła się cofać. Strzelałem dalej, do kierowcy. Samochód oddalał się na tylnym biegu, zygzakiem, w prawo i lewo. Biegłem pod górę, coraz cięższym krokiem, jakbym miał nogi z ołowiu.
Nie mogli uciec. Nie tym razem. Przycisnęliśmy ich zbyt mocno. Gdyby umknęli, znów by zabijali. Ten, kto ich nasłał, był szaleńcem i potworem, takim samym jak oni sami.
Kyle i Jamilla wspinali się kilka kroków za mną po pochyłym, trawiastym zboczu. Miałem wrażenie, że cała nasza trójka porusza się w zwolnionym tempie. Furgonetka tańczyła wściekle na boki. Czekałem, aż się wywróci na jakimś większym wyboju. Usłyszałem zgrzyt przekładanych biegów i nagle skoczyła naprzód, znów na nas, nabierając pełnej prędkości.
Przyklęknąłem na jedno kolano, starannie wymierzyłem i oddałem trzy strzały. W popękanej szybie pojawiły się trzy nowe dziury.
– Na bok, Alex! – krzyknęła Jamilla. – Szybko! Uciekaj, Alex!
Furgonetka była coraz bliżej. Nie uskoczyłem. Strzeliłem jeszcze raz, tam, gdzie powinien siedzieć kierowca. I jeszcze raz.
Czarny samochód rósł mi w oczach. Wydawało mi się, że czuję na twarzy żar bijący z silnika. Pot spływał mi po czole i szyi. Przez głowę przelatywały mi wariackie myśli. Przecież wampira można zabić tylko drewnianym kołkiem lub ogniem. Ewentualnie zniszczyć jego siedzibę, w której za dnia sypia w trumnie.