Nie wierzyłem w wampiry.
Ale wierzyłem w zło. Jego przejawy widziałem dostatecznie często, żeby uwierzyć. Ci dwaj byli mordercami. To wszystko.
Niemal w ostatniej chwili uskoczyłem przed rozpędzoną furgonetką. Pobiegłem za nią, wciąż z nadzieją, że w końcu się przewróci. I tak się stało. Miałem ochotę krzyczeć z radości.
Samochód rąbnął na bok, przekoziołkował i wykonał jeszcze jedno salto. Po pewnym czasie znieruchomiał. Leżał na drzwiach od strony kierowcy. Czarny dym buchnął spod maski. Ze środka nikt nie wychodził.
Potem wyskoczył młodszy z braci. Twarz miał pokrytą krwią i sadzą. Nic nie powiedział, tylko spojrzał na nas i zaryczał jak ranne zwierzę. Chyba zupełnie popadł w obłęd.
– Uspokój się, bo będę strzelać! – krzyknąłem do niego. Sprawiał wrażenie, że mnie nie słyszy. Był ogarnięty ślepym szałem. Miał długie, ostre, zakrwawione kły. Czyja to krew? Jego własna? Spojrzał na mnie czerwonymi oczami.
– William nie żyje! – wrzasnął. – Zabiliście mi brata! Zginaj, bo był lepszy od was!
Potem skoczył – a ja poczułem, że nie mogę do niego strzelić. Michael Alexander był obłąkany; nie odpowiadał za swoje czyny. Wciąż warczał i toczył z ust pianę. Oczy mu się zapadły w głąb głowy, mięśnie napięły jak postronki. Nie mogłem zabić tej udręczonej duszy. W gruncie rzeczy nie wyrósł jeszcze z wieku chłopięcego. Zebrałem się, żeby go powalić. Miałem nadzieję, że mi się to uda.
Wtedy wypalił Kyle. Tylko raz.
Pocisk trafił Michaela dokładnie w nasadę nosa. Pośrodku jego twarzy wykwitła czarna, krwawa dziura. Nie zdziwił się ani nie szarpnął – po prostu zgasł. Po chwili zwalił się na ziemię. Na pewno nie żył.
Pomyliłem się co do Kyle’a – potrafił strzelać. Okazał się mistrzem. Postanowiłem później to przemyśleć. Na razie nie miałem czasu.
Niespodziewanie usłyszałem czyjś głos. Dochodził z wnętrza furgonetki. Ktoś tam tkwił uwięziony. William? Czyżby nie zginaj?
Pomału, z pistoletem w dłoni, podszedłem do przewróconego samochodu. Silnik wciąż dymił. Bałem się, że lada chwila może nastąpić wybuch.
Wspiąłem się na rozchwiany wrak i otworzyłem pogniecione drzwi. Zobaczyłem Williama. Leżał zabity, z zakrwawioną twarzą. To ja go zastrzeliłem.
A potem napotkałem czyjeś gniewne spojrzenie. Para oczu łypała na mnie z rozwścieczonej twarzy. Rozpoznałem ją niemal natychmiast. Wzdrygnąłem się, chociaż myślałem, że nic mnie już nie zdziwi.
– To pan? – bąknąłem.
– Zabiłeś ich, więc sam zginiesz! – zaskrzeczał upiór. – Zginiesz! Zginiesz, Cross!
Patrzyłem na Petera Westina, specjalistę od wampirów, którego przed kilkunastoma dniami poznałem w Santa Barbara. Był poturbowany i ranny. Krwawił, lecz zachowywał niezmącony spokój, nawet gdy wymierzyłem mu w głowę z pistoletu. Jak zawsze chłodny, władczy i wyniosły. Przypomniałem sobie naszą rozmowę w Bibliotece Davidsona, w Santa Barbara. Wtedy powiedział mi, że jest wampirem. Już mu wierzyłem. Znalazłem właściwe słowa.
– Jesteś Panem.
Rozdział 92
Tej nocy w areszcie miejskim w Santa Cruz dwa razy próbowałem wyciągnąć coś od Westina. Kyle chciał go zabrać na wschodnie wybrzeże, ale wątpiłem, czy mu się to uda. Kalifornia miała do niego większe prawa. Westin siedział przede mną ubrany w czarną aksamitną koszulę i czarne skórzane spodnie. Był blady jak ściana. Przez cienką skórę na skroniach prześwitywały mu niebieskie żyły. Zmysłowe usta wydawały się czerwieńsze niż u innych ludzi. „Pan” nie wyglądał raczej na człowieka. Podejrzewałem, że to był z góry zamierzony efekt.
Wszystkich denerwowało przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu. Rozmawiałem o tym z Jamillą. Miała te same wrażenia. Peter Westin nie przejawiał żadnych ludzkich uczuć: współczucia, wzgardy, głębszych emocji, samozaparcia ani skruchy. Był Panem w całym znaczeniu tego słowa. Mordercą, widmem i krwiopijcą.
– Nie mam zamiaru cię tu straszyć tradycyjnymi pogróżkami – powiedziałem znaczącym tonem.
Sprawiał wrażenie, że mnie nie słucha. Znudzony? Obojętny? Cwany jak wszyscy diabli? W roli Pana stanowił wręcz niezwykłą postać: butny, władczy, wyniosły i zniewalający. Miał przenikliwe oczy. W Santa Barbara na mój użytek odegrał niezłą komedię – udając nieszkodliwego naukowca-maniaka, ślęczącego wśród starych książek.
Przechylił głowę i z uwagą na mnie popatrzył. Szukał czegoś, lecz nie wiedziałem czego. Przez kilka sekund wytrzymałem jego uparte spojrzenie. To go zdenerwowało.
– Spierdalaj – burknął wreszcie.
– O co chodzi? – spytałem powoli. – Co ci nie pasuje, Peter? Nie jestem godzien z tobą rozmawiać?
Uśmiechnął się – co gorsza, jakby z odrobiną ciepła. Kiedy chciał, potrafił być czarujący. Sam doświadczyłem tego w Santa Barbara.
– Co z tego, że pogadamy? – spytał. – Co z tego, że ci powiem, w co wierzę i co naprawdę czuję? Przecież i tak nic nie zrozumiesz. – Znów się uśmiechnął. – Byłbyś o wiele bardziej przybity i skołowany.
– Spróbuj – mruknąłem. Milczał.
– Wiem, że brak ci Williama i Michaela. Kochałeś ich, chociaż próbujesz tego nie okazać – powiedziałem. – Trochę cię już poznałem. Mocno przeżywasz pewne rzeczy.
Westin królewskim ruchem niemal niedostrzegalnie skinął głową. Bolał nad śmiercią Williama i Michaela. Tu na pewno się nie pomyliłem. Szczerze żałował, że ich stracił.
– Tak, Cross – odezwał się po dłuższej chwili. – Są takie sprawy, które przeżywam głębiej, niż to możesz sobie wyobrazić. Nie masz o tym pojęcia. Skąd mógłbyś wiedzieć, co myślą podobni do mnie?
Umilkł na dobre. Nie miał nic więcej mi do powiedzenia. Śmiertelnicy go nie rozumieli. Zostawiłem go i wyszedłem. Gra skończona.
Część 5
Fiołki są niebieskie
Rozdział 93
Poczułem ulgę, ale tylko po części. Sprawa serii morderstw została zakończona. Peter Westin trafił za kratki. Zrobiliśmy, co tylko można, by zniszczyć jego sektę. Presja zniknęła. Krwawienie zostało powstrzymane.
Z Jamillą pożegnałem się wczoraj. Obiecaliśmy sobie, że nadal będziemy w kontakcie. Z samego rana pojechałem na lotnisko, żeby złapać samolot z San Francisco do Waszyngtonu. Nareszcie wracałem do domu. Jak to dobrze.
Wciąż jeszcze pozostawały liczne, niezałatwione sprawy. Obawiałem się, że w gruncie rzeczy i tak nie poznamy pełnej prawdy o tajemniczej sekcie morderców z Kalifornii. Nikt nigdy nie wie tyle, ile powinien – to najprostsza z podstawowych zasad, rządzących życiem detektywa, chociaż starannie pomijana w filmach i telewizji. Scenarzyści na pewno wychodzą z założenia, że zakończenia byłyby mniej ciekawe, gdyby osadzać je w rzeczywistości.
Charles i Daniel poznali Westina podczas występów w Los Angeles. Westin wprawdzie miał własnych wyznawców, w Santa Cruz i Santa Barbara, lecz udawał wiernego sługę do czasu, gdy poczuł się na tyle silny, by stać się nowym Panem. Z jego rozkazu William i Michael odwalili czarną robotę. Podejrzewano, że grupy „wiernych” rozproszone są niemal w stu miastach, na terenie całego kraju. Dziś, w dobie Intemetu, nie było to niemożliwe.
Coś mnie gryzło. Nie wiedziałem wprawdzie, o co chodzi, ale z przedziwnym niepokojem zdążałem na lotnisko. Strach i zgroza… Przed czym? Czego się bałem?
Mój samolot miał wystartować z czterdziestopięciominutowym opóźnieniem. Wróciłem do głównej hali. Ogarnęły mnie czarne myśli. Wierciłem się niespokojnie.