Pierwsze morderstwa w San Francisco.
Pieprzony Supermózg.
Jamilla. Była tutaj, właśnie w San Francisco. Ale to całkiem inna sprawa.
Co za cholera?
Drgnąłem nagle. Coś sobie przypomniałem. Pewnie wiedziałem o tym od początku. Zadzwoniłem do Jam, do Pałacu Sprawiedliwości. Tam powiedziano mi, że wzięła wolny dzień.
Zatelefonowałem do niej do domu. Nikt nie odbierał. Może jak zwykle wybrała się pobiegać? Przecież nieraz mi o tym wspominała. Albo poszła na randkę z Timem Bradleyem z Examinera. To już nie moja sprawa.
A może moja?
Gdzie ona się podziała?
Groziło jej coś czy po prostu popadłem w paranoję? Ostatnio miałem dużo wrażeń. Za ciężko pracowałem. Nie potrzeba mi nowych zmartwień.
Chyba jednak nie powinienem lekceważyć przeczucia. Podszedłem do stanowiska American Airlines i odwołałem swoją rezerwację. Zadzwoniłem do Nany. Powiedziałem jej, że jeszcze przez kilka godzin muszę zostać w San Francisco.
– Wrócę wieczorem – dodałem na zakończenie. – Ktoś tutaj ma kłopoty.
– Najprędzej ty – burknęła Nana. – Do widzenia, Alex. Odłożyła słuchawkę. Była zła, bo wolałaby mnie już widzieć w domu, lecz ja z kolei chciałem zapobiec nieszczęściu. Wynająłem samochód. Przez cały czas powtarzałem sobie, że jestem głupi jak but. Przypomniały mi się słowa Charlesa Mansona: „Totalna czujność to także totalna paranoja”. Jego „przemowy” uważałem zawsze za obłąkańczy bełkot, ale tym razem mógł mieć rację. W końcu z własnego doświadczenia znał się na paranoi.
Coś mi mówiło, że Jamilla znalazła się w niebezpieczeństwie. Nie mogłem pozbyć się tego przeczucia. Nie potrafiłem też go zignorować. Było tak silne, że aż mi wibrowało w głowie. To właśnie moja słynna cecha, której musiałem być powolny.
Pomyślałem o Patsy Hampton – i jej śmierci.
Pomyślałem o Betsey Cavalierre – i jej zabójstwie.
I o detektyw Maureen Cooke w Nowym Orleanie.
Zbyt długo pracowałem w wydziale zabójstw, żeby wciąż wierzyć w przypadki. Na dobrą sprawę nie miałem żadnych podstaw do podejrzeń, że jakiś maniak specjalnie przybył do Kalifornii, by zamordować Jamille Hughes.
Po prostu czułem to przez skórę.
„Totalna czujność…”
Przecież był jeszcze Supermózg, prawda? Chodziło mi właśnie o niego. Ciągle czekałem, że zadzwoni. Chciałem go dorwać, tu i teraz. Byłem gotowy.
Rozdział 94
W drodze z lotniska nieustannie przekraczałem dozwoloną prędkość. Parę razy dzwoniłem do Jamilli z komórki. Wciąż nie odpowiadała. Zimny pot spływał mi po plecach. Bałem się jak wszyscy diabli.
Zastanawiałem się, co robić. Mogłem prosić o pomoc policję w San Francisco, ale ten pomysł nie przypadł mi do gustu. Gliniarze to na ogół takie dziwne stworzenia, które w swojej pracy kierują się logiką i podejrzliwie traktują przeczucia. Moje dawne sukcesy w walce z psycholami dały mi pewną sławę w Waszyngtonie, ale tu była Kalifornia.
Mogłem zadzwonić do FBI – tego też nie zrobiłem. Miałem ku temu parę powodów, także związanych z silnym przeczuciem. Silniejszym, niżbym sobie życzył.
Postanowiłem, że zatrzymam się za rogiem Texas Street, przy której mieszkała Jamilla. Najpierw jednak wjechałem na Potrero Hill. Skręciłem jakieś sześć przecznic od mieszkania Jamilli i przeczesałem wszystkie sąsiednie ulice. Istny eklektyzm architektoniczny – obok uroczych drewnianych domków z początku dwudziestego wieku stały trzy-, czteropiętrowe bloki, połyskujące oknami z aluminium. W dali widziałem zatokę, dźwigi przy nabrzeżu i część Oakland. Minąłem New Potrero Market, J.J. Mac’s i ulubioną restaurację Jamilli, North Star. Nigdzie jej nie spotkałem.
Na ulicy panował ścisk. Miałem nadzieję, że mimo wszystko uda mi się gdzieś zaparkować. I że nagle ujrzę Jamillę, idącą z torbą z zakupami lub wracającą z parku, po joggingu.
Nie zobaczyłem jej. Do cholery, gdzie miałem jej teraz szukać? Musiała dzisiaj wziąć urlop?
Wmawiałem sobie, że nic jej nie jest, wciąż jednak dręczyły mnie wspomnienia o Patsy Hampton i Betsey Cavalierre.
W ciągu dwóch lat zginęły dwie dziewczyny.
Nie wierzyłem w przypadki.
Patsy została zamordowana przez angielskiego dyplomatę, niejakiego Shafera. Tego byłem niemal zupełnie pewny. Śmierć Betsey do tej pory czekała na wyjaśnienie. I to mnie właśnie martwiło. Pomyślałem o Supermózgu. W jaki sposób stałem się nieodłączną częścią świata jego wyobraźni? Kiedy? Dlaczego? Pewnej letniej nocy odebrałem telefon: „Betsey Cavalierre nie żyje. To mnie nazywasz Supermózgiem. To przezwisko do mnie pasuje. Jestem najlepszy w tym, co robię”.
Morderca używał noża. Pociął ją wszędzie, nawet w pachwinach. To wskazywało, że nienawidził kobiet. Jak do tej pory, miałem do czynienia tylko z jednym podobnym przypadkiem – z Casanovą w Karolinie Północnej. Lecz Casanovą na pewno zginaj i nie mógł zabić Betsey Cavalierre. A jednak… Coś mi mówiło, że istniał pewien związek między Casanovą i śmiercią Betsey. Jaki?
Dwie przecznice od domu Jamilli, w pobliżu Osiemnastej Ulicy, znalazłem wolne miejsce do zaparkowania. Mieszkała w starej, niedawno odnowionej, wiktoriańskiej kamienicy z potrójnymi oknami, tak charakterystycznymi dla wielu domów w San Francisco. Cicha, spokojna okolica. Na drzewach wisiały zgrabne tabliczki z napisem „Przyjaciele miejskiego lasu”.
Znów do niej zadzwoniłem. Cisza.
Serce waliło mi jak młotem. Zimny pot wciąż płynął mi po plecach. Musiałem działać. Podszedłem do frontowych drzwi i wdusiłem przycisk domofonu. Nic. Cholera. Dlaczego wciąż nie wracała?
Na trawnikach, wzdłuż całej ulicy, widać było napisy „Bezpieczne sąsiedztwo”. Miałem nadzieję, że tak jest naprawdę. Modliłem się w duchu, żeby ta dzielnica była tak spokojna, jak na to wyglądała.
Wróciłem do samochodu. Czekałem. Kręciłem młynka palcami. Z minuty na minutę wkurzałem się coraz bardziej. Myślałem o Supermózgu i o śmierci Betsey; o Casanovie, Dżentelmenie Podrywaczu i o Kate McTiernan, uprowadzonej kiedyś w Karolinie. Dlaczego właśnie to mi się teraz przypomniało? Co to miało wspólnego z obecną sytuacją? Przed oczami przelatywały mi okropne sceny, które zapamiętałem z miejsca zbrodni.
Nie. Tylko nie Jamilła. To nie może się znowu zdarzyć.
Gdy tak siedziałem, przygryzając wargi, rozległ się pisk telefonu. Odebrałem od razu.
To był on. Znów się zabawiał. Zdawał się stać tuż koło mnie.
– Gdzie pan jest, doktorze Cross? Myślałem, że od razu pan wróci do domu, do krewnych i znajomych. Najwyższa na to pora. Tu nie ma pan już nic do roboty. Nic pan nie zdziała. Nic a nic. Nie chcemy przecież, żeby coś się stało Nanie i pańskim dzieciom. Prawda? To byłoby najgorsze. Prawda? Najgorsze.
Rozdział 95
Natychmiast zatelefonowałem do Waszyngtonu, do Nany. Niestety, albo wyszła, albo wciąż była na mnie zła i nie odbierała. Szlag by trafił! Podnieś słuchawkę, błagałem ją w myślach.
Dzwoniłem raz po raz. Głucha cisza. Odbierz! Odbierz! Powiedz coś, do cholery!
Pot zalewał mi kark i czoło. Nie, to jakiś koszmar. Sprawdzały się moje najgorsze obawy. Co mogłem zrobić na odległość?
Zatelefonowałem do Sampsona i poprosiłem go, żeby jak najszybciej pojechał do mnie do domu i oddzwonił. Nie pytał o nic.
– Zaraz podeślę tam radiowóz. Będą za parę minut. Sam też już jadę. Nie martw się, Alex – powiedział.
Niecierpliwie czekałem na jego telefon. Nie mogłem się opędzić od najczarniejszych obrazów i myśli. Byłem bezradny. Nie umiałem pomóc Jamilli – jeśli znalazła się w niebezpieczeństwie – ani własnej rodzinie, gdzieś tam, w Waszyngtonie.