Выбрать главу

Walter Lee skinął głową. Doktor Pang mówił dalej wyłącznie do niego. Zerknąłem na Jamillę. Mragnęła do mnie. Spodobało mi się, że ma poczucie humoru. Doktor Pang wyraźnie był w swoim żywiole.

– W odróżnieniu od ludzi, większość zwierząt należy do homodontów. Ich zęby są tej samej wielkości i kształtu, przeznaczone do tych samych celów. To jednak nie dotyczy wielkich kotów, zwłaszcza tygrysów. Zęby tygrysa świetnie pasują do jego zwyczajnej diety. W obu szczękach znajdziemy po sześć spiczasto zakończonych noży: dwa bardzo ostre kły, lekko wygięte do tyłu, i cztery przekształcone zęby trzonowe.

– Czy to ma jakieś znaczenie w świetle ostatnich wypadków? – zagadnęła Jamilla. Sam chciałem spytać o to samo.

Allen Pang energicznie pokiwał głową.

– Ależ tak! Oczywiście. Szczęki tygrysa są niezwykle silne, zdolne zmiażdżyć dość grabę kości. Poruszają się jednak tylko z góry na dół, a nie na boki. To oznacza, że tygrys może jedynie rwać pożywienie. Niezdolny jest do przeżuwania.

Zademonstrował nam to na własnej szczęce.

Głośno przełknąłem ślinę. Nagle spostrzegłem, że bezwiednie powtarzam ruchy doktora. Zbrodnia z udziałem tygrysa? Jak można w to uwierzyć?

Allen Pang umilkł na chwilę. Szybkim ruchem podrapał się w łysinę.

– Nie wiem tylko, jak ktoś zdołał oderwać zwierzę od ofiary – przyznał. – Dlaczego tygrys go usłuchał? Dlaczego nie pożarł ofiary?

– Niewiarygodne – westchnął Walter Lee i klepnął Panga w ramię. Potem popatrzył na mnie i Jamillę. – Jak to powiadają w Indiach? „Łap tygrysa, póki możesz”? Chyba dość trudno ukryć takie zwierzę w naszym kochanym San Francisco.

Rozdział 10

Wielki biały tygrys sapnął przeciągle. Przypominało to stłumiony gwizd. Syczący dźwięk wydobywał się gdzieś z głębi jego przepastnej gardzieli. Wydawał się pochodzić spoza tego świata. Ptaki odleciały z gałęzi cyprysu. Drobna zwierzyna uciekała najdalej, jak mogła.

Tygrys był długi na dwa metry, nie licząc ogona, muskularny i ważył nieco ponad dwieście sześćdziesiąt kilogramów. W dżungli polowałby zapewne głównie na dziki i jelenie, na antylopy lub bawoły. Lecz w Kalifornii nie było dżungli. Nie brakowało za to ludzi.

Nagle kot skoczył. Podłużne potężne ciało poruszało się niemal bez wysiłku. Młody chłopak o jasnych włosach nie próbował przed nim uciekać.

Wielka paszcza tygrysa rozwarła się na chwilę. Zwierzę zacisnęło szczęki na głowie chłopaka. Twarde zęby mogłyby mu zmiażdżyć czaszkę.

– Stój! Stój! Stój! – krzyknął młodzieniec. Dziwna rzecz… Tygrys znieruchomiał.

Tak po prostu. Na rozkaz.

– Wygrałeś – roześmiał się chłopak i poklepał zwierzę po grzbiecie. Tygrys uwolnił jego głowę.

Chłopak błyskawicznie wykonał unik w lewo. Poruszał się równie szybko i sprawnie jak tygrys. Teraz on skoczył. Zaatakował miękki biały brzuch tygrysa. Zatopił mu zęby w ciele.

– Mam cię, maleńki! Zwyciężyłem! Wciąż jesteś moim ukochanym niewolnikiem.

William Alexander spoglądał na to z dala. Obserwował młodszego brata z mieszaniną respektu i zaciekawienia. Michael był urodziwym młodzieńcem – jeszcze nie mężczyzną – niewiarygodnie zwinnym, atietycznym i niesłychanie silnym. Miał na sobie czarną koszulkę i spłowiałe niebieskie szorty. Mierzył sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów i ważył dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Był bez skazy. Zresztą w tym akurat nie odstawał od brata.

William odszedł parę kroków i popatrzył na odległe zielone wzgórza. Kochał tę okolicę. Kochał jej piękno i majestatyczny spokój, i wolność, jaką mu oferowała. Tu mógł robić wszystko, co tylko zechciał.

Zachowywał wewnętrzny spokój. Wciąż jeszcze się w tym wprawiał.

W dzieciństwie, wraz z Michaelem, żyli tutaj we wspólnocie hippisów. Ich rodzice byli hippisami. Wyznawali wolną miłość i wciąż ćpali, eksperymentując z własnym umysłem i ciałem. Wmawiali synom, że „świat zewnętrzny” jest groźny i źle urządzony. Matka uczyła Williama i Michaela, że seks jest możliwy z każdym, byle za obopólną zgodą. Bracia kochali się więc ze wszystkimi: z ojcem, matką i innymi mieszkańcami komuny. Swoiste pojęcie wolności przywiodło ich w końcu do złego i dwa lata siedzieli w poprawczaku o zaostrzonym rygorze. Aresztowano ich za prochy, ale za kratki poszli po napadzie. Ciążyło na nich podejrzenie popełnienia wielu poważniejszych przestępstw. Niczego im nie udowodniono.

William wciąż patrzył na dalekie wzgórza. Rozmyślał nad koncepcją znaną wśród wyznawców zen jako „niezmącony umysł”. Co dzień po trochu zrzucał z siebie plugawe brzemię przeszłości. Czekał chwili, gdy wyrwie się spod wpływu fałszywej etyki, mętnej moralności i innych pierdoł uznawanych przez cywilizację.

Był coraz bliżej prawdy. Podobnie jak Michael.

Miał już dwadzieścia lat.

Michael zaledwie siedemnaście.

Zabijali od pięciu lat i byli w tym coraz lepsi.

Byli niepokonani.

Nieśmiertelni.

Rozdział 11

Tej nocy obaj bracia polowali w Mili Valley, w hrabstwie Marin, w pięknej dolinie, pośród niskich wzgórz porośniętych bujną, soczystą zielenią i drzewami eukaliptusa. Jakieś sto metrów dalej, na stromym i skalistym zboczu, stała drewniana willa. Bracia bez trudu wspięli się po kamieniach. Ceglana ścieżka wiodła do podwójnych drzwi domu.

– Na krótko musimy zniknąć – powiedział William, nie odwracając głowy do Michaela. – Pan obarczył nas pewną misją. San Francisco to tylko początek.

– Świetnie – z uśmiechem odparł Michael. – Jak dotąd mi się podobało. A kim są ludzie, którzy mieszkają w tej wielkiej i pretensjonalnej chacie?

William wzruszył ramionami.

– Nikim. To tylko zwykły łup, nic więcej. Michael wydął usta.

– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?

– Pan kazał mi milczeć i nie brać ze sobą kota. Michael nie pytał o nic więcej. Był bezgranicznie posłuszny Panu.

Pan mówi ci, jak myśleć, czuć i postępować. Pan nie uznaje nad sobą żadnej władzy. Pan gardzi ludzkim światem i ty też masz nim gardzić.

Przed sobą mieli najlepszy przykład wspomnianego „ludzkiego świata”. Pełny sztafaż: starannie przystrzyżony i często podlewany trawnik, niewielki staw, w którym pływały złote karpie koi, i ciąg tarasów, podchodzących aż pod ściany domu. Willa była ogromna – pewnie miała co najmniej dwanaście pokoi. I to wszystko dla dwojga ludzi. Jak można być tak rozrzutnym?

William podszedł od razu do frontowych drzwi. Michael kroczył tuż za nim. W wysokim holu zobaczyli kryształowy żyrandol i kręte schody do nieba.

Gospodarzy znaleźli w kuchni. Pichcili późną kolację. Pracą dzielili się równo, jak przystało na dobrych małżonków.

– Zabawa dla japiszonów – roześmiał się William.

– A to co?! – zawołał mąż i uniósł obie ręce. Był potężnej postury i miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. W pierwszej chwili wyglądał jak kuchcik przy zlewie.

– Co wy tu, chłopcy, robicie? Wyjdźmy lepiej na zewnątrz.

– Pani mecenas? – William wskazał palcem na kobietę. Miała niewiele po trzydziestce, krótko obcięte blond włosy i wystające kości policzkowe. Smukła, o małych piersiach. – Sprawia nam pani kłopoty. – Uśmiechnął się. – Przyszliśmy na kolację.

– Ja też jestem prawnikiem – wtrącił dominujący samiec. – Nikt was tu nie zapraszał. Wynocha stąd! Słyszeliście? Natychmiast jazda za drzwi!