Выбрать главу

Ciche kroki rozległy się na tarasie. Na swój sposób poczułem ulgę. Wreszcie doszło do spodziewanej konfrontacji. Kyle nadchodził. Baśń, którą snuł tak długo, całe jego urojone życie domagało się teraz spełnienia. Może już popadł w paranoję? To by dawało nam przewagę.

– Bądź ostrożna – szepnąłem, dotykając dłoni Jamilli. -

Spróbuj na to popatrzeć z jego punktu widzenia. Myśli, że ma nas tam, gdzie zechciał.

Intruz fachowo poradził sobie z balkonowymi drzwiami. Był szybki i zdecydowany. Zdałem sobie sprawę, że musiał już od dawna obserwować to mieszkanie. Wiedział, gdzie są tylne schody, i po nich wspiął się na taras.

Zamek w drzwiach ustąpił z cichym trzaśnięciem. Potem nastąpiła cisza.

– Jesteśmy lepsi – wyszeptała Jamilla. – Tym razem wygramy.

Czekaliśmy ukryci w mroku. Drzwi otworzyły się z nieznośną powolnością. Kyle wszedł do środka. Sunął nisko zgarbiony. Nie widział nas, lecz my go widzieliśmy.

Wpadłem na niego całym rozpędem, całym ciężarem ciała. Włożyłem w to wszystkie siły. Uderzyliśmy z hukiem o ścianę, aż zadygotał cały pokój. Szklanki i książki pospadały z półek. Byłem zaskoczony, że nie przebiliśmy muru.

Z całej siły walnąłem go łokciem w podbródek. Poskutkowało. Kyle też miał niezłą krzepę, ale tym razem nad nim górowałem. Uderzyłem go krótkim, twardym ciosem z prawej strony. Dostał prosto w szczękę. Poprawiłem w żołądek. Myślałem, że mu wyjdą flaki.

Uniosłem rękę do ponownego ciosu, lecz w tej samej chwili Jamilla zapaliła światło – i oniemiałem. Dreszcz przebiegł mi po całym ciele.

To nie był Kyle.

Rozdział 100

– Padnij! Na ziemię! Odejdź od okna! – krzyknąłem do Jamilli.

Bałem się, że Kyle może do niej strzelić. Na pewno czaił się gdzieś na zewnątrz. Jamilla natychmiast rzuciła się na ziemię, twarzą w moją stronę. Intruz też na mnie patrzył. Nie wstawał. Wyglądało na to, że jest zaskoczony nie mniej ode mnie. Kim był, do ciężkiej cholery? Co się tu w ogóle działo? Gdzie Kyle?

Jamilla celowała mu prosto w pierś. Była upiornie spokojna; rewolwer nawet nie drgnął w jej dłoni. Po moim uderzeniu intruz obficie krwawił z nosa. Był dobrze zbudowanym, krótko ostrzyżonym Murzynem o nieco jaśniejszej karnacji, mniej więcej po trzydziestce.

W głowie kręciło mi się od natłoku myśli.

– Kim ty jesteś? Kim jesteś, do diabła?! – wrzasnąłem na niego. Gapił się na mnie ze zdumieniem.

– FBI – wysapał. – Agent federalny. Odłóżcie broń. Natychmiast.

– A ja jestem z policji w San Francisco i na pewno nie odłożę broni! – krzyknęła Jamilla. – Co robisz w moim mieszkaniu? – Widziałem, że jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Na pewno nie były to najprzyjemniejsze myśli. – Gadaj!

Pokręcił głową.

– Nie muszę odpowiadać na wasze pytania. W lewej tylnej kieszeni mam portfel. Znajdziecie tam odznakę i legitymację. Powtarzam, jestem agentem!

– Leż! – warknąłem ostrzegawczo. – Na zewnątrz może być snajper. Przysłał cię tu Kyle Craig? – spytałem.

Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, żeby domyślić się odpowiedzi. Agent jednak milczał uparcie.

– Nie muszę z wami rozmawiać – powtórzył.

– Zobaczymy – ostatnie słowo jak zwykle należało do Jamilli.

Jedyne, co mogłem zrobić w takiej sytuacji, to zadzwonić do FBI. Zrobiłem to.

Zaraz po piątej rano zjawiło się w mieszkaniu czterech agentów z miejscowego oddziału FBI w San Francisco. W dalszym ciągu omijaliśmy okna, chociaż byłem niemal zupełnie pewny, że Kyle’a już tam nie ma. Pewnie w ogóle wyjechał z miasta. Znów był o krok przed nami. Powinienem wiedzieć – i po trochu wiedziałem – że wymyśli coś niezwykłego.

Nasi agenci przez bite dwie godziny próbowali go złapać przez telefon – a kiedy im się to nie udało, byli kompletnie zszokowani. Po trochu zaczynali wierzyć, że to Kyle przez minione lata zamordował kilkanaście osób. Ustalili też, że to właśnie on wysłał człowieka do Jamilli. Powiedział mu, że w środku leżą trupy miejscowej policjantki i doktora Alexa Crossa.

Potem zrobiło się gorąco.

Pierwszy podłożyłem ogień.

Rozdział 101

O wpół do ósmej rano odebrałem telefon od dyrektora FBI, Ronalda Burnsa, z Waszyngtonu. Burns rozmawiał ze mną ostrożnie, ale wiedziałem, że by nie zadzwonił, gdyby nie miał ważnych dowodów, wskazujących na winę Kyle’a. Wciąż dręczyło mnie poczucie krzywdy, ale to był normalny objaw. W końcu to Kyle okazał się szaleńcem; ze mną było wszystko w porządku.

– Niech mi pan powie jak najwięcej, panie dyrektorze – poprosiłem. – Znam Kyle’a, lecz są sprawy, o których nie mam pojęcia. Muszę wiedzieć wszystko. To bardzo ważne.

Burns nie odpowiedział od razu. Po drugiej stronie słuchawki zapanowała długa cisza. Był przyjacielem Kyle’a. Lub przynajmniej uważał go za przyjaciela. Wszyscy pomyliliśmy się jak diabli. Ktoś, kogo darzyliśmy największym zaufaniem, oszukał nas i wykorzystał.

W końcu Burns zaczai mówić.

– To chyba zaczęło się jeszcze przy Buziaczkach. A może wcześniej? Wie pan zapewne, że Kyle studiował na Uniwersytecie Duke. Tam poznał Dżentelmena Podrywacza, czyli Willa Rudolpha. W czasie dochodzenia spowodował śmierć dziennikarki z Los Angeles Times, Beth Lieberman. Za bardzo zbliżyła się do Rudolpha.

Zamknąłem oczy i potrząsnąłem głową. Pomagałem przy tamtej sprawie. Słyszałem, że Kyle studiował na Duke, ale nie wiedziałem o jego kontaktach z zabójcą, terroryzującym Los Angeles. Podejrzewałem go przelotnie, lecz na wszystko miał alibi. Oczywiście, że miał.

– Dlaczego wcześniej mi pan o tym nie powiedział? – spytałem. Próbowałem zrozumieć motywy FBI. Jak dotąd, nie udawało mi się to.

– Zwróciliśmy na niego baczniejszą uwagę dopiero po zabójstwie Betsey Cavalierre. Wciąż nie mieliśmy jednak żadnych wyraźnych dowodów. Nie wiedzieliśmy, czy jest mordercą, czy naszym najlepszym agentem.

– Boże… – wyrwało mi się. – Przecież jednak mogliśmy porozmawiać! Wręcz powinniśmy. A teraz uciekł. Co chce mi pan przekazać? Zmieniam się w słuch.

– Alex, wie pan to samo co ja, a może nawet dużo więcej. Liczyłem na to, że pan mi coś powie.

Po rozmowie z Burnsem zadzwoniłem do Sampsona i poinformowałem go o sytuacji. Nowiny nim wstrząsnęły. Okazało się, że już dawno zabrał Nanę i dzieci z naszego domu przy Piątej. Tylko my dwaj wiedzieliśmy, gdzie ich szukać.

– Wszystko w porządku? – spytałem. – Nic wam nie potrzeba?

– Chyba żartujesz! – obruszył się. – Jeszcze nigdy nie widziałem Nany tak wkurzonej. Gdyby tu teraz przyszedł Kyle Craig, to raczej stawiałbym na Nanę. A dzieciaki są po prostu super. Wprawdzie nie wiedzą, o co chodzi, lecz domyślają się, że to coś złego.

– Nie zostawiaj ich ani na chwilę, John – ostrzegłem go ponownie. – Ani na sekundę. Następnym lotem wracam do Waszyngtonu. Nie wiem, jak Kyle mógłby cię wyśledzić, ale nie wolno go nie doceniać. Jest niebezpieczny. Z jakichś powodów uwziął się na mnie, a może i na moich krewnych. Jeśli się dowiem, co mu dolega, to może zdołam go powstrzymać.

– A jeśli nie? – zapytał Sampson. Nie odpowiedziałem na to pytanie.

Rozdział 102

Znów pożegnałem się z Jamillą Hughes. Za każdym razem było to trudniejsze. Dużo wspólnie przeszliśmy w bardzo krótkim czasie. Zmusiłem ją do obietnicy, że przez następne kilka dni będzie na siebie bardzo uważała. Przyrzekła mi to. Potem wreszcie wróciłem na lotnisko i wsiadłem do samolotu.

Kyle przestał do mnie wydzwaniać, ale to wcale mnie nie uspokoiło. Nie wiedziałem, gdzie się teraz znajduje i co robi.